niedziela, 11 września 2016

Najlepsze rady, które usłyszałam jako młoda mama

Kobieta, która urodziła dziecko, dostaje tyle rad, że głowa mała. Wiele z nich nigdy jej się nie przyda. Więcej niż połowa, łagodnie mówiąc, wytrąci ją z równowagi. Ale kilka okaże się niezastąpionych.

Wiem to z autopsji! Odkąd zostałam mamą, ciągle słyszę tak zwane dobre rady, które zazwyczaj nie są dobre (dla przykładu: „Między karmieniami podaj dziecku glukozę”. Albo: „Przykryj go kocykiem” w środku upalnego lata). Każdy, a zwłaszcza panowie, ma swój patent na wychowywanie dzieci. I każdy myśli, że jego patent jest najlepszy. Szanuję to, ale większość rad puszczam mimo uszu. Kilka jednak okazało się przełomowych i znacznie podniosły jakość mojego macierzyństwa.

„Jedno karmienie powinno trwać góra 30 minut”
Za to zdanie powinnam lekarce mojego synka postawić pomnik. To były początki - rewolucja związana z pojawieniem się w domu pierwszego dziecka i generalnie kołowrotek. Oraz, przede wszystkim, słynne wiszenie dziecka na piersi. Nie zapomnę pewnej sytuacji, która miała miejsce tuż po porodzie. Ja siedzę na kanapie z Filemonem przy cycu (przy okazji przeżywając katusze związane z początkiem karmienia). Mój mąż wychodzi z domu. Wraca po dwóch godzinach. Ja wciąż siedzę na kanapie z Filemonem przy cycu. Dokładnie w tym samym miejscu. Aha. I płaczę. Czy raczej: wyję. Przez dwie godziny nie ruszyłam się o centymetr. Wydawało mi się, że moje dziecko jest ciągle głodne (teraz podejrzewam, że marudziło raczej z przejedzenia). Nie umiałam stwierdzić, z jakiego powodu płacze. Opowiedziałam o tym pediatrze, która powiedziała: „Jedno karmienie powinno trwać góra 30 minut. Dzieci lubią sobie robić z piersi smoczek. Mnie się może wydawać, że syn przełyka mleko, a to może być po prostu jego ślina”. Brutalnie zaczęłam więc kończyć karmienie po 30 minutach (z pewną tolerancją). Skończyły się bóle brzuszka, krzyki z powodu zabranej piersi, moje unieruchomienie. Synek przyzwyczaił się błyskawicznie. A ja odżyłam!

„Niemowlę ubieraj tak jak siebie”
Każdy rodzic ubiera swoje dziecko, jak chce, ale też odnoszę wrażenie, że każdy bardzo chce powiedzieć innemu rodzicowi, jak ubierać jego dziecko. Te słynne czapeczki i skarpetki, nieustanne sprawdzanie karku, rączek, stópek... Starszemu pokoleniu zazwyczaj wydaje się, że maluch marznie. Jeśli chodzi o noworodki, zgoda - potrzebują ciepła, otulenia, po urodzeniu są w tzw. czwartym trymestrze i wymagają szczególnego traktowania, więc zakładamy im o jedną warstwę więcej niż sobie. Czapki, kocyki, rożki, chusty, to wszystko ma uzasadnienie. Ale kilkumiesięczne niemowlaki? Na pewno nie należy ich przegrzewać! Przeciwnie: hartowanie to bardzo dobra rzecz dla ich zdrowia. Od jednej osoby w środku sierpnia usłyszałam: „Jak dobrze, że pani nie zakłada synkowi skarpet. Jak widzę te niemowlaki w wózkach ubrane w chińskie, grubaśne skarpety w lecie, to mam ochotę ich matkom powiedzieć, żeby same się tak ubrały”. Trudno nie przyznać racji. Wychodzę z założenia, że jeśli ja umieram z gorąca, to moje dziecko też - i nie ubieram go szczelnie po szyję, kiedy sama pocę się w krótkich spodenkach.

„Nie zrywaj się za każdym razem, gdy dziecko zakwili”
Trzeba przeżyć parę ładnych miesięcy z kapryśnym małym człowiekiem, żeby docenić tę radę. A jest ona naprawdę przydatna, tylko potrzeba czasu, by do niej dojrzeć i zastosować ją w praktyce. Każda świeżo upieczona mama dobrze wie, jak wyglądają pierwsze miesiące po urodzeniu dziecka: reagowanie na każdy jęk malucha, przejmowanie się każdym dźwiękiem, zrywanie się z prędkością światła do łóżeczka, gdy tylko rozlegnie się jakiś odgłos... Kochamy, więc się martwimy. To naturalne. Doświadczona matka poradziła mi jednak, żeby wrzucić na luz. Nie reagować, gdy tylko dziecko wyda z siebie dziwaczną monosylabę. Jeśli maluch ma zapewniony komfort (nie jest głodny, ma suchą pieluszkę, przed chwilą się z nim bawiłaś), świat się nie zawali, kiedy nie zareagujesz na jego pierwsze zawołanie. Teraz gdy coś robię, a synkowi zaczyna nudzić się w łóżeczku (choć zawsze zapewniam mu różne atrakcje), wołam do niego: „No co tam się dzieje? Tylko sobie dokończę, już do ciebie idę, no już”. I jeśli nie płacze, zjawiam się dopiero po chwili. A bywa, że przestaje marudzić, bo czymś się zajął. Dziecko w końcu musi uczyć się samodzielności!

„Traktuj dziecko jak dorosłego”
Bardzo ważna rada, którą usłyszałam parę razy, a którą staram się kierować na co dzień. Chodzi o to, żeby nie traktować niemowlęcia jak... niemowlęcia. Czyli jak niekumatego małego człowieka, z którym trudno złapać porozumienie. Oczywiście, traktowanie dziecka jak dorosłego to pewien skrót myślowy. Ale ta rada ma sens! Do dorosłego nie mówimy: „A cio tam?”, więc do dziecka też nie powinniśmy. Baby talk to w ogóle głupota i przyznaję, że gdy ktoś mówi w ten sposób do mojego syna, dostaję gęsiej skórki. Gdy traktujesz dziecko jak dorosłego, zaczynasz rozumieć, że maluch może nie mieć ochoty leżeć sam przez cały dzień. Że lubi przebywać w towarzystwie innych. Że w upały mógłby pić bez przerwy. Że denerwuje się w wózku, bo nie widzi, co dzieje się wokół niego itd. Przyznaję, że stawianie sprawy w ten sposób pomaga lepiej zrozumieć własne dziecko.

„Ktoś chce pomóc? Korzystaj!”
Powiedziała mi to przyjaciółka, mama dwulatki. „Jeśli ktoś oferuje ci swoją pomoc, nie odmawiaj. Teściowa daje zapasy jedzenia? Bierz! Koleżanka chce zabrać twoje dziecko na spacer? Niech zabiera! Mama mówi, że zaopiekuje się małym, żebyś mogła wyskoczyć do miasta? Korzystaj!”. To prawda, że początkowo wszystko chciałam robić sama. Pewnie jak wielu młodym mamom wydawało mi się, że tylko ja wiem, czego potrzebuje moje dziecko i tylko ja potrafię zaspokoić jego potrzeby. Synek budził się w wózku? To nic, że siedzieliśmy całą rodziną - to ja wstawałam, rzucałam się do wózka i zaczynałam bujanie. Myślicie, że długo tak można wytrzymać? Jasne, że nie. Dziś jestem już dużo mądrzejsza. Gdy ktoś oferuje swoją pomoc, nie odmawiam. Propozycja wyjścia na spacer z moim dzieckiem, chęć ululania go do snu, zabawa z synkiem, zakupy... Cieszę się, kiedy ktoś chce mi pomóc. „Nie, dziękuję” zamieniłam na „Tak, bardzo chętnie”.

„Nie zapominaj, że oprócz matki jesteś też kobietą”
To bardzo, bardzo ważne. Choć zanim urodziłam, wydawało mi się to oczywiste, warto było usłyszeć to od innej matki. Uważam, że każda mama powinna o tym pamiętać. Fakt, że zostajemy mamami, jeszcze nie oznacza, że musimy zrezygnować z całego swojego dotychczasowego życia. Ono się zmienia, oczywiście. Nie ma przesady w powiedzeniu, że pojawienie się dziecka oznacza nie lada rewolucję. Tego, co było, już nie ma. Jest inne, nowe. Co nie oznacza, że gorsze! Musimy pamiętać, że nowa rola, w którą weszłyśmy, nie oznacza, że przestałyśmy być kobietami z krwi i kości, które mają swoje potrzeby i marzenia. A choćby takie, żeby od czasu do czasu wyskoczyć na kawę z koleżanką. Pójść na zakupy. Odwiedzić fryzjera. Poleżeć, kurczę, brzuchem do góry. Młode mamy oddałyby górę złota za więcej wolnego czasu, dlatego wcześniejsza rada, by chętnie korzystać z pomocy innych, zazębia się z radą, o której teraz piszę. Bardzo wierzę w to, że szczęśliwa kobieta = szczęśliwa mama, a szczęśliwa mama = szczęśliwe dziecko. I już. Dlatego egzekwujcie od ojców waszych dzieci większe zaangażowanie w rodzicielstwo. Korzystajcie z pomocy. Nie zapominajcie o sobie!

Kilka innych rad, które bardzo mi pomogły:

O bolesnym karmieniu:
„Stosuj maść neomycynową i czystą lanolinę, wietrz biust”.

O diecie karmiącej matki:
„Nie przesadzaj. Jedz mądrze i kieruj się zdrowym rozsądkiem. Wprowadzaj nowe produkty i obserwuj reakcję dziecka”,

O łóżeczku:
„Włóż książki pod materac, aby główka dziecka była uniesiona - dzięki temu nie zachłyśnie się.”

O karmieniu w ogóle:
„Na zastoje najlepsze są okłady z liści kapusty”.
„Słód jęczmienny znakomicie pobudza laktację”.

Ewa

wtorek, 6 września 2016

W kryzysie laktacyjnym nie podawaj dziecku butelki

Dopadł i mnie! Owiany złą sławą postrach młodych matek kryzys laktacyjny dał mi się we znaki w trzecim miesiącu. Nie było łatwo, przyznaję. Ale wyszłam z tego obronną ręką!

Słyszałam o nim, jeszcze zanim wyśniło mi się dziecko. Ba! Nawet napisałam na ten temat artykuł do portalu Papilot.pl, z którym współpracuję od 2009 roku. Wtedy wbiła mi się do głowy rada, że gdy mleka w piersiach zacznie brakować, trzeba jak najczęściej przystawiać do nich malucha. A jednak kiedy naprawdę mnie to spotkało, myślałam nie bez przesady, że oszaleję!

O co chodzi?
Na początek garść teorii. Kryzys laktacyjny to fachowe określenie na przejściowy brak pokarmu. Nie dołuj się, proszę, stwierdzeniem „brak pokarmu”, tylko skup się na słowie „przejściowy”, bo to ono jest tutaj kluczowe. Wrócę jednak do tego za chwilę.

Pierwszy kryzys laktacyjny może mieć miejsce już w 6 tygodniu. Potem - w 3, 6 i 9 miesiącu życia dziecka.

Po czym go rozpoznasz?
Jako karmiąca mama na pewno zauważyłaś, że twoja pociecha nie zawsze podczas posiłku zachowuje się jak uroczy bobasek przytulony do maminej piersi i słodko chłepczący mleczko. Bywa, że chwyta pierś i ją wypuszcza. Popłakuje, krzyczy. Rozgląda się wokół. Denerwuje się niemiłosiernie. Tak, wiem, ty denerwujesz się razem z nim. Wiele kobiet - a wiem to, bo sama tak miałam i przeszukując internet, uświadomiłam sobie, że mają tak również inne matki - martwi się wtedy, że to przez brak pokarmu. Niekoniecznie tak musi być. Dziecko może się wiercić, bo świat wokół jest ciekawszy, coś go rozprasza, akurat dana pierś mu nie pasuje, zjadłaś coś, co zmieniło smak mleka itp.

Gdy jednak naprawdę dopadnie cię kryzys laktacyjny, będziesz o tym wiedziała. Piersi z dnia na dzień przestaną być pełne i twarde, tylko miękkie, podobnie jak tuż po karmieniu. Jeżeli zdarza się, że między karmieniami z twoich piersi kapie mleko, w „tych” dniach prawdopodobnie nie zauważysz plam na bluzce czy... podłodze. Będziesz mieć za to nieodparte wrażenie, że w twoich piersiach jest pusto.

Poza tym pamiętaj o newralgicznych momentach: 6 tydzień, 3, 6 i 9 miesiąc.

U mnie kryzys szóstego tygodnia przeszedł zupełnie niepostrzeżenie. Nawet nie wiem, czy go miałam. Za to w trzecim miesiącu... Pojechałam akurat na działkę. Z przyjaciółką. Bez męża, który przy mnie i synku jest praktycznie cały czas, bo pracuje w domu. Gdy wypadała pora karmienia, moje dziecko bardzo szybko zaczynało się przy piersi ostro wkurzać. Krzyczało, chwytało pierś i puszczało, popłakiwało. Zastanawiałam się, co jest grane. W końcu skojarzyłam fakty. Trzeci miesiąc - miękkie piersi - wrażenie braku pokarmu - zdenerwowane dziecko. O, matko! Kryzys laktacyjny!

Najważniejsza zasada: trzymaj się z daleka od butelki
Przyznaję, gdy po paru minutach karmienia mój synek zaczynał się wściekać, ogarniało mnie poczucie bezradności. Chciało mi się płakać! Wydawało mi się, że jest głodny, a ja nie potrafię zaspokoić jego podstawowej potrzeby. Co więc zrobiłam? Bardzo długo trzymałam syna przy piersi. Dotąd wystarczała mu jedna pieś, żeby się najeść - w kryzysie dostawał i jedną, i drugą. A samo karmienie trwało 30-40 minut.

Bo z jednego musisz zdawać sobie sprawę: natura jest wspaniała, a jeśli chodzi o produkcję mleka w piersiach, działa tutaj prawo popytu i podaży. To znaczy, że im częściej przystawiasz malucha i im więcej mleka on wypija, tym w piersiach więcej się go produkuje (mleka, nie malucha ;-). Proste. A jakie genialne! Jeśli więc naprawdę chcesz wyjść z kryzysu laktacyjnego obronną ręką, przystawiaj, przystawiaj i jeszcze raz przystawiaj dziecko do piersi, nawet jeśli wydaje ci się, że są puste. Teraz tak, ale chodzi nam przecież o to, żeby pobudzić laktację, prawda? W pewnym momencie organizm załapie, że trzeba wznowić produkcję i wszystko wróci do normy.

Dlatego najważniejsza sprawa, którą musisz wziąć sobie do serca, jest taka: w kryzysie laktacyjnym zapomnij o dokarmianiu butelką. Nie piszę tego jako ekspertka, bo nią nie jestem. Piszę jako mama, która podczas kryzysu przedarła się przez internetową otchłań w poszukianiu informacji i pomocy. Jako mama, która karmi, która miała kryzys i która z nim wygrała.

Wszyskie specjalistki od laktacji alarmują: jeśli w kryzysie sięgniesz po butelkę ze sztucznym mlekiem, twój mózg nie otrzyma sygnału, że musi zacząć produkować więcej pokarmu. Po prostu. A przecież właśnie o to nam chodzi, prawda? O to, żeby laktacja ruszyła pełną parą. Uwierz, że twoje dziecko się najada. Podaj mu jedną pierś, podaj drugą, wróć do pierwszej, jeśli zajdzie taka potrzeba. Podobno w kryzysie laktacyjnym nie jest żadną przesadą karmić dziecko co godzinę! U mnie nie było to konieczne: wystarczyło długie, sumienne karmienie synka co 2-3 godziny. Myślisz, że nie miałam ochoty sięgnąć po butelkę? Pewnie, że tak. Ale za namową innych mam, ekspertek i blogerek tego nie zrobiłam. Natura naprawdę wie, co robi. Poza tym chodzi też o to, że mleko modyfikowane zasyca na dłużej, a przecież mamy teraz karmić dziecko jak najczęściej.

No właśnie: po co właściwie ten kryzys?
Musimy uwierzyć, że natura wie, co robi - i wcale nie chce zrobić nam na złość. Kryzys laktacyjny jest odpowiedzą organizmu na zmieniające się potrzeby żywieniowe twojego dziecka. Organizm pracuje nad tym, by skład i ilość pokarmu dostosowały się do potrzeb malucha. Zwróć uwagę, że kryzysy laktacyjne pokrywają się ze skokami rozwojowymi dziecka. To oznacza jedno: teraz pocierpicie, a już wkrótce zauważysz piękną zmianę w twoim maluchu.

Jak jeszcze sobie pomóc?
Jak najczęstsze przystawianie pociechy do piersi jest konieczne. Lecz są również inne sposoby, żeby pobudzić laktację. Napiszę, co sprawdziło się w moim przypadku:

- Picie wody - wodę należy pić codziennie, w dużych ilościach, nawet gdy nie jest się mamą. Ale już matka karmiąca - zwłaszcza w kryzysie! - powinna wypijać minimum 2 l niegazowanej wody dziennie.

- Picie herbatek na laktację - zawierają specjalnie dobrane zioła, które pobudzają laktację i pomagają się wyciszyć. To ważne, bo stres, który wtedy przeżywamy, z pewnością laktacji nie pomaga.

- Femaltiker - nie lokuję produktu - po prostu nie znam lepszego preparatu pobudzającego laktację od niego. Ma formę proszku, który dodaje się do jogurtu albo mleka. Dostałam go od koleżanki. Pomógł mi tuż po porodzie, w szpitalu i w trzecim miesiącu, właśnie podczas kryzysu. Magiczny jest w nim ekstrak słodu jęczmiennego - już w szkole rodzenia mówiono nam, że słód jęczmienny jest świetny na laktację. Sprawdzone, potwierdzone. Bardzo polecam! A przy tym fajnie smakuje.

W jednym z artykułów przeczytałam poradę, żeby w czasie kryzysu zwolnić tempo. Stres to najgorsze, co może cię teraz spotkać, choć wiadomo, że łatwo się mówi. Weź się tu, kobieto, nie stresuj, gdy twój maluch pręży się z głodu! Zrozumiałam jednak, że moje nerwy i łzy napływające do oczu nie pomagają ani dziecku, ani walczącemu z kryzysem organizmowi. Dlatego spróbuj zrobić tak: pij dużo płynów, przystawiaj dziecko na żądanie i... niczym innym się teraz nie przejmuj. Jeśli zajdzie taka potrzeba, niech w obowiązkach odciąży cię ktoś bliski. Spróbuj inne sprawy przesunąć na potem. Teraz liczysz się ty i twoje dziecko. To nie banał - tutaj naprawdę ważny jest spokój i pozytywne myślenie. Kobieto, dasz radę. Ja dałam!

We wspomnianym artykule dali również taką radę: jeśli naprawdę zajdzie taka potrzeba, warto się z dzieckiem położyć do łóżka na parę godzin, a nawet na cały dzień. Odpoczywać, tulić się do siebie, częstować pociechę piersią. Ktoś się w komentarzu oburzył: „A kto ma czas leżeć przez cały dzień w łóżku?! Kobieta jest nie tylko matką, ale też żoną, ma inne obowiązki! Po to jest butelka i sztuczne mleko, żeby korzystać z nich w takich momentach”. Być może popierasz takie podejście do tematu. Ale pamiętasz, że walczymy o laktację, prawda? No właśnie.

Jeśli na co dzień nie śpisz z dzieckiem, może warto teraz nie przejmować się radami, że dziecko przyzwyczai się do waszego łóżka? Rób to, co podpowiada ci intuicja. Kto by wstawał w nocy do malucha co godzinę? Daj spokój, weź synka lub córę do was, śpijcie razem, niech maluch ssie, ile potrzebuje, a po kryzysie wkrótce nie będzie śladu. Sprawdzone. Uwierz, że twój organizm naprawdę działa, jak natura chciała.

Dobra wiadomość!
Pamiętasz słowo „przejściowy” z początku artykułu? I to jest właśnie najważniejsze. Kryzys laktacyjny minie! Zniknie bez śladu w ciągu paru dni. Czasem może trwać tydzień. Ale w końcu odejdzie, zostawi was w spokoju, a ty znowu odzyskasz radość z karmienia.

Ewa

piątek, 2 września 2016

8 rzeczy, których nie należy mówić młodej mamie

Świeżo upieczona mama nie ma lekko. Musi poradzić sobie zarówno z uczuciem pustej głowy, jak i nadmiarem informacji. Szczególnie o to drugie nietrudno, gdy wszyscy wokół mają dla niej zatrzęsienie dobrych rad.

A z dobrymi radami wiadomo, jak bywa - może i ich autorzy mają dobre intencje, tyle że dobrymi intencjami wybrukowane jest piekło. Nadmiar słowa „dobre” w różnych odmianach w powyższym zdaniu wydaje się co najmniej podejrzany. Dlatego zanim powiesz młodej mamie coś, co twoim zdaniem z pewnością jej się przyda - ugryź się w język. Są rzeczy, których matkom po prostu lepiej nie mówić. Dla ich i swojego... dobra.

* Ponieważ mam synka, będę używać formy męskoosobowej, ale słowa „mu”, „jemu” czy „jego” śmiało można dopasować do dziewczynki.

„Uważaj!” - przez to zupełnie niepotrzebne, pozbawione podstaw, zakichane „Uważaj!” młode matki nabawiają się kompleksów. Zaczynają wątpić w swoje umiejętności. Nie wiedzą, jak obchodzić się z własnym dzieckiem. Głupieją. To fakt potwierdzony przez jedną z cenionych blogerek, która z powodu zbyt często słyszanego „Uważaj!” kompletnie zwątpiła w swoje jako matko umiejętności i w pewnym momencie bała się zbliżyć do własnego dziecka. Taka informacja: każda matka wie, że powinna i musi uważać - i możecie być pewni, że robi to w każdej sekundzie życia swojego dziecka.

„Załóż mu czapeczkę/skarpetki” - o obsesji starszego pokolenia dotyczącej zakładania niemowlętom czapek i skarpet o każdej porze dnia, nocy i pory roku pisałam tutaj. Przyznaję, słyszałam to wiele, wiele razy. Nawet niedawno, choć mój synek ma już prawie pięć miesięcy, a właśnie kończy się bardzo ciepłe lato. Uwierzcie, matki naprawdę wiedzą, kiedy ich pociechy powinny nosić czapeczki, a kiedy nie. Kiedy zakładać im skarpetki, a kiedy zostawić maluchom bose stópki. Dając tego typu złote rady, sprawiacie, że zaczynamy wątpić w swoje matczyne umiejętności.

„Wyglądasz na zmęczoną” - yyy, serio? Czy naprawdę ktokolwiek uważa, że wypada powiedzieć młodej matce coś takiego? A co jeśli akurat tego dnia dziecię dało jej pospać i ona wcale nie czuje się zmęczona? Pierwsze, co pomyśli, to że kiepsko wygląda. Czyli się zapuściła. O zgrozo. Należy przyjąć do wiadomości, że świeżo upieczone matki zazwyczaj są zmęczone. Niedosypiają, w kółko karmią, przewijają, reagują na dziecięcy płacz, znudzenie, marudzenie. Tulą, noszą na rękach, robią dziesięć rzeczy naraz. To bardzo ciężka praca. Nie ma sensu o tym gadać.

„Kiedy kolejne dziecko?” - wybij sobie z głowy to pytanie, szczególnie jeśli kobieta, do której chcesz je skierować, niedawno urodziła, a już koniecznie, jeśli było to jej pierwsze dziecko. Daj jej czas oswoić się z nową sytuacją! Gdy na świecie pojawił się mój synek i musiałam zdefiniować siebie na nowo, ci odważniejsi pytali mnie bez skrępowania: „No to kiedy drugie dziecko?”. A ja - obolała, zmęczona, przeżywająca katusze podczas karmienia i niewyobrażalny stres w chwilach płaczu mojego synka, gdy nie wiedziałam, co mu się dzieje - miałam ochotę tych „odważnych” ukatrupić. Ludzie! To pytanie w ogóle nie jest zbyt grzeczne, a już skierowane do kobiety tuż po porodzie jest nie do przyjęcia.

„Na twoim miejscu...” - umówmy się: tylko ty jesteś na swoim miejscu, a fakt, co zrobiłabyś albo zrobiłbyś na miejscu młodej matki, nie ma najmniejszego znaczenia. Bo nie jesteś i nigdy na jej miejscu nie będziesz. To powinno wystarczyć. Uważam, że każdy powinien wychowywać dzieci po swojemu. Co innego, jeśli matka sama zwróci się o poradę. Jeśli nie, proszę, nie mów, co zrobiłabyś/łbyś na jej miejscu, bo taki wstęp oznacza, że coś, co matka robi, średnio ci się podoba i w twoim mniemaniu wymaga korekty.

„Zabrałaś się już do odchudzania po ciąży?” - ojoj, całe szczęście, że tego nie usłyszałam, ale wyobrażam sobie, jak bym się poczuła, gdyby ktoś poczęstował mnie takim tekstem. Waga kobiety po ciąży powinna być tematem tabu! Te wszystkie drobne uszczypliwości, które sprowadzają się do tego, że jej wygląd po urodzeniu dziecka się zmienił - i sugestie, że najwyższa pora się za siebie wziąć - są po prostu okropne i w żaden sposób nie mobilizują matek do działania. Chcesz dobrze? To powiedz jej, że świetnie wygląda albo po prostu, że jest świetną mamą. Ona dobrze wie, że jej ciało się zmieniło i z pewnością nie czuje się z tym najlepiej.

„Kiedyś matki...” - nie miały pampersów i świetnie sobie radziły. Nie miały jedzenia w słoiczkach i świetnie sobie radziły. Nie rodziły ze znieczuleniem i świetnie sobie radziły. Nie miały tylu ubranek, zabawek, gadżetów i... tak. Podobno świetnie sobie radziły. Konkluzja jest jedna: współczesne matki są rozkapryszone i z macierzyństwem w ogóle nie dają sobie rady. Nie, nie wierzę, że ktokolwiek chciałby powiedzieć coś takiego młodej mamie. Ale gdy zaczynasz zdanie od „Kiedyś matki...”, wcale nie podnosisz jej na duchu. Chcesz okazać świeżo upieczonej mamie wsparcie? To zwyczajnie, po ludzku powiedz jej, że świetnie sobie radzi i może na ciebie liczyć, gdyby potrzebowała pomocy. Poza tym naprawdę nie wiemy, czy kiedyś matki naprawdę tak doskonale sobie radziły.

„Cały tatuś” - to oczywiście o twoim dzieciątku. Taak. Wspaniale, że postronni nie mają wątpliwości, kto jest ojcem malucha, którego wozisz w głębokim wózku po osiedlu. Miło byłoby jednak od czasu do czasu usłyszeć, że ten pączek, którego karmisz, przewijasz i tulisz milion razy dziennie, ma coś - cokolwiek! - z ciebie. W tym jednym przypadku drobne kłamstewko nie zawadzi. ;-)

Ewa