poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Publiczne karmienie piersią jest OK!

Z zupełnie niepojętego powodu trwa w naszym kraju dyskusja dotycząca publicznego karmienia piersią. Niepojętego, bo rzecz taka jak potrzeba nakarmienia głodnego niemowlęcia powinna być poza wszelkim sporem.

Temat, jak bumerang, co pewien czas wraca do mediów. Teraz - za sprawą pani Liwii, którą wyproszono z jednej z sopockich restauracji, bo chciała nakarmić piersią swoją pociechę. Przy stoliku, wśród innych gości. Bystry kelner zawczasu wyłapał, że pani Liwia szykuje się do karmienia i poprosił, żeby się „powstrzymała” albo przeniosła do toalety. Pani Liwia poczuła się urażona. I właściciela restauracji podała do sądu. Właśnie rusza proces.

Z jednej strony świetnie, że temat nagłośniono, a o prawach karmiących matek zaczęto mówić w przestrzeni publicznej. Z drugiej strony przeraża świadomość, że karmiące matki w ogóle muszą walczyć o swoje prawa, jakby podanie posiłku głodnemu niemowlęciu nie było najzwyczajniejszą, najbardziej naturalną czynnością na świecie. Ale jest jeszcze coś, co szokuje bardziej: fakt, jak bardzo ten temat podzielił nasze społeczeństwo.

Otwieram jeden z artykułów o procesie przeciwko właścicielowi lokalu, w którym miała pecha znaleźć się z dzieckiem pani Liwia. Patrzę na komentarze. I oczom nie wierzę. Że przytoczę kilka z pierwszych lepszych (pisownia oryginalna):

„jeżeli chce karmić to niech odessie se do butelki odpowiednią porcję i proste, a dojenie nawet na kuchni się nie odbywa” (http://www.tvn24.pl)

„Miała szczęście, że ją tylko poprosił. Nie rozumiem dlaczego matki uważają, że mają prawo wyjmować cyca w każdym miejscu. Żyjemy w kraju w którym piersi się zasłania. Szkoda, że w pobliżu nie było jakiejś odważnej kobiety, która pokazała by cycka Jej mężowi. Leniwe babsko” (http://www.tvn24.pl)

„sorry jak ktoś ma stomię to też może wymieniać ją przy stoliku????” (http://www.tvn24.pl)

„Nie każda kobieta ma biust na który jest miło patrzeć. Mężczyzna to nie zwierze, byle czego nie weźmie” (http://www.tvn24.pl)

„spoko ale jak płacę za posiłek to sobie nie życzę aby przy stoliku obok odbywało się dojenie z paskudnego rozdętego cycka. Podejdę do ciebie i oddam na ciebie obiad, będziesz nadal taka zadowolona i pyskata?” (http://www.tvn24.pl)

Ktoś napisał, że jak matka ma chęć bujać się po restauracjach, to niech tak reguluje sobie pory karmienia, żeby w tym czasie być w domu. Jeden z dowcipnisiów stwierdził, że co za problem karmić w kibelku, skoro dziecko „nie ma pojęcia, że je w toalecie, a do tego kompletnie nie będzie tego pamiętać”. Komentarze, w których pojawiały się takie słowa jak „wymiona”, a karmienie niemowlęcia porównano do - za przeproszeniem - srania i rzygania, pominę.

Podobnym „taktem” wykazał się były europoseł Marek Migalski, który stwierdził, że „karmienie jest czynnością naturalną i potrzebną dziecku oraz matce. Tak samo, jak dla innych puszczanie bąków, sikanie czy plucie. One też są naturalne i dobre dla organizmu”.

No nie mieści mi się to w głowie! Jak można?! Jak można porównać karmienie - i to dziecka! - do sikania czy puszczania bąków? Komuś się chyba coś pomieszało. Pamiętam, że parę lat temu wybuchła afera, bo matka chciała przewinąć w restauracji (przy stoliku) swoje dziecko. Ludziom się to nie spodobało. I w porządku. Zmiana pieluchy przy jedzeniu? Hm... Może niekoniecznie, chociażby ze względów higieniczno-sanitarnych. Ale karmienie? Pamiętam, gdy jakiś czas temu podłączyłam do piersi swojego synka w jednej z radomskich restauracji. Kelnerkę, która nas obsługiwała, przeprosiłam. Na co ona odpowiedziała: „Nie ma najmniejszego problemu, dziecko też musi zjeść”. Od tamtej pory często jemy we trójkę ;-).

Cyce są wszędzie. Na plakatach, w gazetach (przykład: ostatnia strona „Faktu”, która wisi przy osiedlowym kiosku dzień w dzień), na billboardach. I w porządku, godzimy się na to. Ale karmiąca matka budzi zgorszenie. Doprawdy, to dla mnie niepojęte! Fajnie, że są akcje typu „Karmiące cyce na ulice” czy „The Milky Way”. Ale, kurczę, czy naprawdę ich potrzebujemy? Karmię dziecko i idę dalej, to dla mnie naturalne, gdy jestem poza domem. Ludzie, czy naprawdę chcecie pozamykać matki w czterech ścianach?!

Dorośli jedzą, gdzie się da. Nie dalej jak wczoraj widziałam panią w średnim wieku bez skrępowania opychającą się słodką bułą w centrum miasta. A na festynie mali i duzi, kobiety i mężczyźni śmiało i radośnie wcinali precle, kluski i kiełbasy z grilla, popijając te swojskie pyszności zimnym piwkiem. Dorosłemu wolno. Dziecko niech je w kiblu.

Co za absurd, że w kraju, w którym panuje kult matki-Polki, w którym wprowadza się program 500+, który ma być hołdem złożonym polskim rodzinom, ktoś ma problem z matką publicznie karmiącą piersią. W tym roku wybraliśmy się na nasze pierwsze wakacje. Mój synek miał wtedy 3,5 miesiąca. Wczasy się udały, między innymi dlatego, że karmiłam wszędzie. Na plaży. W kawiarniach i restauracjach. Na stacjach benzynowych. W parkach. Na ławeczkach itp. Czy ktokolwiek sobie wyobraża, że mielibyśmy co dwie godziny wracać do hotelu tylko na karmienie? To nierealne.

Ale jest też druga strona medalu. Jedna z kobiet pod wypowiedzią Marka Migalskiego, która sama jest karmiącą matką, zwróciła uwagę, że w Polsce brakuje ustronnych miejsc, gdzie kobieta mogłaby nakarmić swoje dziecko. To prawda. Teraz, gdy sama jestem karmiącą mamą, szukam miejsc, gdzie np. można przewinąć niemowlę. Przewijak w restauracji, na stacji benzynowej czy w supermarkecie to naprawdę świetna sprawa, która bardzo ułatwia życie i mamie, i dziecku. Ale miejsc do karmienia brakuje. Bardzo rzadko można natrafić na porządny Pokój dla matki z dzieckiem. Zdarzają się, owszem, ale rzadko. Gdzie więc mamy się podziać? Tak, zdarzyło mi się karmić w krzakach - dosłownie, przy ruchliwej ulicy. Mój synek był wtedy malutki i darł się wniebogłosy. Przeciwnicy publicznego karmienia muszą zrozumieć, że matka w takiej sytuacji nie będzie się zastanawiała, gdzie jest, tylko poda dziecku jedzenie.

Myślę jednak, że wszystko w zasadzie sprowadza się do sposobu, w jaki karmimy nasze dzieci. Gdy muszę w miejscu publicznym mojemu synkowi podać pierś, robię to w taki sposób, żeby nikt się nie zorientował, co jest grane. Po pierwsze: nie mam ochoty, że obcy ludzie oglądali mojego cyca. Po drugie: rozumiem, że ktoś, kto by takiego cyca zobaczył, mógłby się poczuć skrępowany. Po trzecie: myślę o dziecku! Nikt nie lubi, gdy zagląda się mu w talerz. Ssący pierś maluch potrzebuje spokoju tak samo jak spożywający obiad dorosły.

Dziecko można nakarmić tak, żeby nikt nie zwrócił na nas uwagi. Są ubrania, których dopóki karmię nie założę, bo utrudniłyby mi podanie dziecku piersi w miejscu publicznym. Gdy wychodzę i wiem, że może mi „wypaść” karmienie, tak dobieram strój, żebym mogła szybko i dyskretnie nakarmić synka. Bluzkę odsłaniam od dołu, nie od góry. Noszę specjalne biustonosze dla matek karmiących, a gdy trzeba, zasłaniam malucha pieluszką tetrową albo flanelową. Nie wybieram też miejsc na świeczniku; karmiąc, wolę przycupnąć na uboczu. On pije w ciszy i spokoju, mnie nikt nie podgląda, a ludzie wokół nie mogą narzekać. I wszyscy są zadowoleni. Cały wic polega na tym, żeby dziecko się najadło, a matka, żeby nie najadła się... wstydu.

Dobra koleżanka opowiadała mi jakiś czas temu, że w sklepie odzieżowym spotkała pewną kobietę. Ta kobieta trzymała w ramionach dziecko. Miała na wierzchu pierś i karmiła malucha, przechadzając się pomiędzy wieszakami i oglądając ubrania... No nie. To chyba jest o jeden krok za daleko. Rozumiem, że ktoś mógłby poczuć się niezręcznie, gdyby pojawił się obok tej pani. Ale można, naprawdę można zrobić to z głową i klasą.

Publiczne „wywalanie cyca” faktycznie może u kogoś spowodować skrępowanie, pod warunkiem, że ten cyc rzeczywiście jest „wywalany” - jeśli kobieta znajduje ustronne miejsce i robi to dyskretnie, w ogóle nie ma o czym mówić. Ludzie, w końcu chodzi o głodne, kilkumiesięczne niemowlę, które nie zrozumie, że mama nie może go nakarmić, bo komuś to nie pasuje.

Ewa

Na koniec dorzucam dwa zdjęcia z naszych wakacji, na których karmę synka piersią. Mam nadzieję, że byłam wystarczająco dyskretna. Synek się najadł.
 

I jeszcze zrobione telefonem z oddali zdjęcie pewnego jegomościa, który opalał się w samych gaciach na osiedlowej ławeczce. No i co? A nam nie wolno?!

czwartek, 25 sierpnia 2016

Przestań żyć w poczuciu winy

Jest coś, co zdecydowanie odróżnia nas od mężczyzn - my, kobiety często (za często) żyjemy w poczuciu winy. Widać to szczególnie u młodych matek, które upuściłyby sobie krwi, żeby spełnić oczekiwania innych.

Ty też? Tak? Naprawdę? Cóż. Nie jesteś sama. Podobnie jak inne kobiety, a zwłaszcza matki dzieciom, żyjesz w poczuciu winy. Nie wierzysz? Porozmawiaj z pierwszą lepszą koleżanką - i dobrze wsłuchaj się w to, co mówi.

Jedna z moich dobrych znajomych wyznała ostatnio, że ma wyrzuty sumienia, że nie karmiła syna piersią (z konieczności, nie z wyboru). „Wiesz, dziwnie żyje się ze świadomością, że nie można wykarmić własnego dziecka”. Inna koleżanka, której nie układa się w związku, nie przestaje bombardować się pytaniami typu: Może za mało się starałam? Nie dałam mu tego, czego potrzebował, oczekiwał? Zaniedbałam się? Niepotrzebnie tak bardzo skoncentrowałam się na dziecku? Źle prowadziłam dom? Co zrobiłam nie tak? Jeszcze inna znajoma wciąż wyrzuca sobie, że blisko po roku urlopu macierzyńskiego wróciła do pracy, bo przecież dziecko jej potrzebuje, a ona nie daje mu siebie. Mogę się założyć, że jej mąż, a ojciec wspomnianego dziecka nie pomyślał o sobie w ten sposób nawet przez sekundę.

Znam kobiety - i daję sobie uciąc rękę, że ty również - które o wszelkie związkowo-rodzicielskie porażki obwianiają wyłącznie siebie. Że dziecko choruje, to na pewno ich wina, bo nie dopilnowały, przedwcześnie wysłały je do żłobka, nie karmiły piersią etc. Nadpobudliwe dziecko - ich wina. Niejadek - ich wina. Mały grubasek - tym bardziej ich wina. Mało mówi - ich wina. Dużo płacze - ich wina. Maminsynek - ich wina. Odludek - ich wina. Ich, ich, zawsze ich wina.

O ewentualnych komplikacjach w ciąży nie wspominając: niech tylko cię to spotka (choć oczywiście módlmy się, żeby nigdy tak się nie stało), a nie przestaniesz się zadręczać. Czy to twój - z pewnością niewłaściwy - styl życia na tym zaważył? Niedostatecznie o siebie dbałaś? To na pewno przez tamto małe piwo, które wypiłaś w upalne, sierpniowe popołudnie, jeszcze zanim dowiedziałaś się, że spodziewasz się dziecka. Albo przez aspirynę, którą łyknęłaś, gdy bolała cię głowa. Lub przez nerwy; gdybyś nie była tak wrażliwa i nie wkurzała się o byle co... To wszystko, absolutnie wszystko przez ciebie.

Mea culpa, mea maxima culpa!

Skąd w nas to cholerne poczucie winy? Po części z konstrukcji naszego świata. Dziewczynki rosną w przekonaniu, że muszą być skromne, nie powinny się wychylać. Kolanka mają trzymać razem. Nie można mówić zbyt głośno. Obowiązki trzeba wykonywać bez mrugnięcia okiem - i najlepiej we wszystkim wyręczać młodszego brata, szkolnego kolegę, niezdarnego kuzyna. To sprawia, że w dorosłym życiu kobietom brakuje pewności siebie. Jednocześnie oczekiwania względem nas są olbrzymie. Fajnie napisała o tym Sylwia Kubryńska w książce „Kobieta (dość) doskonała”: „To zaczyna się od niespełnionych oczekiwań. Tak jak my nie spełniałyśmy w dzieciństwie oczekiwań ciotek i pań z przedszkola. (...) To niekończące się dążenie do perfekcji, która wcale nie jest żadną perfekcją, tylko zaciskająją się na szyi pętlą spełniania czyichś niemożliwych do spełnienia oczekiwań. Oczekiwań, których do dziś nie możemy spełnić, choć tak się staramy, tak się sznurujemy, tak się napinamy. I to wieczne niespełnienie oczekiwań wciąż nas wpędza w poczucie winy.” 

Zrób rachunek sumienia: ty też się sznurujesz, prawda? Chcesz, bo czujesz, że powinnaś być najlepszą żoną, matką, córką, siostrą, przyjaciółką, pracownicą, szefową... Bo wiesz, że gdy coś pójdzie nie tak, wyrzuty sumienia zeżrą cię od środka. Przecież za bałagan w domu przy kilkumiesięcznym niemowlęciu odpowiadasz wyłącznie ty. Za wszystko inne zresztą też. My, kobiety mamy w sobie gen nieustannego umartwiania się. Szukania dziury w całym. Czytaj: w sobie. Też mam to na sumieniu. Synka rozbolał brzuszek? Na pewno coś zjadłam, na pewno coś zjadłam. Popłakuje? Dlaczego ja, jego matka, nie wiem, co mu jest, nie potrafię mu pomóc? Próbuję jedną ręką coś napisać, podczas gdy drugą ręką macham grzechotką nad dzieckiem? W głowie zapala mi się lampka kontrolna. Co ja wyprawiam? Dziecko mnie potrzebuje, powinnam zaangażować się w to, co z nim robię, na sto procent. Powinnam dawać z siebie wszystko, wciąż wymyślać coś nowego, kreatywnego...

A teraz, droga młoda mamo. Spróbuj zmienić swój punkt widzenia.

Nie karmiłaś piersią? To nie karmiłaś, widocznie miałaś dobry powód. Twoje dziecko będzie zdrowe i pogodne, jak miliony dzieci karmionych mieszanką.

Nie rodziłaś siłami natury? No i co z tego? Ważne, że dałaś życie, że dzięki tobie na świecie jest człowiek.

Myślisz, że jesteś złą matką, bo nie chcesz mieć więcej dzieci? A gdyby twój partner przejął na siebie połowę obowiązków, to byłoby inaczej?

Twoje dziecko ma wysypkę? Niekoniecznie dlatego, że coś zjadłaś (o ile karmisz piersią) albo je przegrzałaś. A nawet jeśli, to do diabła! Przebierasz dziecko 365 dni w roku, często po kilka razy dziennie. Jak często robi to ojciec malucha? No właśnie. I kto tutaj powinien mieć wyrzuty sumienia? Poza tym dziecko mogło zareagować alergicznie na nowy kosmetyk, niekoniecznie ten, który TY kupiłaś.

Poczucie winy po części, jak wnioskuję z obserwacji, bierze się też z osamotnienia. Z tego, że kobiety nie dostają wystarczającego wsparcia od swoich partnerów, rodziców. Zaharowują się, tyrają, a często nie usłyszą nawet jednego dobrego słowa. A ponieważ np. w wychowaniu dzieci nie mają nikogo do pomocy, trudno się dziwić, że (raz) ewentualnych przyczyn niepowodzeń szukają w sobie (no bo w kim innym, skoro wychowują same?) i (dwa) czasem potrzebują chwili odpoczynku, dziesięciu minut dla siebie. Trudno się więc im dziwić, że kładą dziecko pod karuzelą i nie lecą z wywieszonym językiem, gdy królewicz zaczyna marudzić, bo po trzydziestu sekundach poczuł się znudzony. Tak, sama mam karuzelę - i nie zawaham się jej użyć.

Zresztą, nie chodzi tylko o macierzyństwo. Agnieszka* (imiona dziewczyn w tym akapicie zmieniłam) ma nienormalną pracę, z której praktycznie nie wychodzi kosztem wolnego czasu. Ale gdy szef chce, aby została dłużej, nie potrafi odmówić - nie chce go zawieść, źle wypaść w jego oczach, zawalić obowiązków, choć ma pracodawcę krwiopijcę i psychopatę w jednym. Maja nigdy nie odmówi rodzicom i stanie na rzęsach, by zrobić, o co ją poproszą (jest żoną, matką, prowadzi firmę). Nie umie inaczej. Bo gdyby powiedziała, że tym razem nie może, to miałaby wyrzuty sumienia. Syn Karoliny ma dwa i pół roku i jeszcze nie korzysta z nocnika. Karolina ciągle czuje się winna, że wciąż zakłada mu pieluszki - bo inne dzieci, młodsze od jej pociechy, dawno z nocnika korzystają. Bo rodzina, znajomi pouczają ją, że to już, że czas najwyższy; komuś „przypadkiem” wymsknęło się, że za dziecko nieumiejące korzystać z nocnika odpowiada leniwa matka. A gdzie w tym wszystkim jest ojciec? Myślicie, że on też zmaga się z poczuciem winy, gdy widzi w domu Pampersy zamiast nocnika na honorowym miejscu?

Katowanie się poczuciem winy to nasza domena. Cecha, której nie znajduję w mężczyznach. I powiedz: czy tak się da żyć? Nie. Nie da się. Dlatego odpuść. Po prostu. Nie musisz być we wszystkim najlepsza. Zrozumiałam to, gdy urodziłam syna. Teraz wreszcie pozwalam sobie na zdania typu „nie mogę”, „nie dam rady”, „nie tym razem”. Choć jestem feministką, tym razem z pełnym przekonaniem mówię: Bierz przykład z mężczyzn. Po prostu, kurczę, odpuść!

Ewa

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Sama zdecyduj, kiedy będziesz mieć kolejne dziecko

Tak się jakoś dziwnie składa, że mężczyźni, którzy nie zachodzą w ciążę i nie rodzą dzieci, uwielbiają dawać nam rady. Szczególnie dotyczy to liczby dzieci, które mamy wydać na świat.

Jest w mojej rodzinie przypadek - i chodzi, a jakże, o mężczyznę - który na temat rodzenia i posiadania dzieci ma bardzo dużo do powiedzenia i nie przepuści żadnej okazji, by wyrazić swoją opinię. Oczywiście ta opinia dotyczy kobiet i tego, co powinny zrobić ze swoim życiem oraz ciałem.

Kobieta, która nie chce mieć dzieci, to nie kobieta. To idiotka, egoistka, psychopatka.

Pierwsze dziecko powinno się urodzić jak najszybciej po wyjściu za mąż. W ogóle nie może być mowy o innej kolejności niż: ślub - ciąża - macierzyństwo. Wszelkie odchylenia od tej „normy” są przejawem mody, czyli degrengolady. Rodzenie dzieci bez ślubu, życie w konkubinacie czy na kocią łapę nie wchodzi w grę.

Jedno dziecko to za mało (każdy jedynak to egoista). Dwójka to minimum. Im większa rodzina, tym lepiej. Kiedyś kobiety rodziły po 8-9 dzieci i to było w porządku; starsze wychowywały młodsze, a rodzina trzymała się razem. Oczywiście wszyscy powinni mieszkać na kupie, noworodki, małe dzieci, młodzież, rodzice, dziadkowie.

O trudach porodu kobieta zapomina zaraz po urodzeniu dziecka.

W zasadzie jedynym i głównym celem życia kobiety jest rozmnażanie się, wychowywanie dzieci i prowadzenie domu.

Kobiety poszły do pracy tylko dlatego, że zostały do tego zmuszone. Nie pracowałyby, gdyby ich mężowie zarabiali wystarczająco dużo. Chęć robienia tzw. kariery przez kobiety w ogóle nie mieści się w głowie.

Różnica wieku między dziećmi nie powinna być za duża. W drugą ciążę najlepiej zajść mniej więcej w ciągu roku po urodzeniu pierwszego dziecka. Optymalna różnica między rodzeńtwem to dwa lata.

Pieluchy to „babska” robota.

Pies ogryzł kobiety, które nie karmią piersią. „Pies ogryzł” to eufemizm.

Cytować mogłabym dalej, ale oszczędzę tego sobie i wam. To doprawdy zabawne, do jakiego stopnia można się wymądrzać, najchętniej w towarzystwie, np. podczas rodzinnego przyjęcia, w kwestiach, które dotyczą kobiet. Autor powyższych wypowiedzi nie rozumie, że kobieta może nie chcieć mieć dzieci. Potępia jedynaków. Uważa, że czasy się nie zmieniły. Wszystko jest po staremu.

Czy my, kobiety pouczamy mężczyzn, jak mają siusiać, jaki zawód wykonywać, jakie piwo pić w wolnym czasie? Tymczasem panowie nierzadko uważają się za alfę i omegę w sprawach, o których mają zerowe pojęcie.

Prawda jest taka, że TYLKO kobieta wie, czym jest poród, karmienie piersią, bycie matką. Nawet gdyby ojciec dziecka stawał na rzęsach, są sprawy, których nie przeskoczy: nie zajdzie w ciążę, nie urodzi dziecka, nie wykarmi go. Często już sama obecność matki wpływa na dziecko silniej niż obecność ojca. To brutalne, ale prawdziwe. Mówi się, że w pierwszym roku życia matka jest dla dziecka całym światem, że nikogo ono nie potrzebuje tak bardzo jak jej. Może nam to nie pasować, ale trudno się z tym nie zgodzić. Ta więź, która początek miała już w życiu płodowym, jest nie do podważenia.

Przyznaję, mój przypadek jest zgoła inny, bo mam męża, który nie tyle POMAGA mi w wychowaniu syna, a go WYCHOWUJE. To istotna różnica. Kobiety często bowiem zapominają, że dziecko ma i mamę, i tatę, a ojciec nie jest od pomagania, tylko od wychowywania własnego dziecka. Gdy jednak patrzę na kobiety w moim otoczeniu, ogarnia mnie smutek. Te kobiety tyrają w domu i w pracy. Kombinują, jak godnie przeżyć od pierwszego do pierwszego, mają zaplanowaną każdą godzinę dnia, a jeszcze w nocy wstają do dziecka, które budzi się po kilka/kilkanaście razy, bo akurat ząbkuje/miało zły sen/źle się czuje/chciało się przytulić/jest głodne/ma mokrą pieluszkę/jest mu za zimno/za ciepło itd. Ale to panowie najczęściej rzucają hasło: „Zróbmy sobie drugie dziecko!”. Epickie.

Moja znajoma, mama rocznego chłopczyka, której mąż nie wstał w nocy do dziecka ANI RAZU (nie karmiła piersią), usłyszała od niego, że „zanim on się obudzi, to ona już dawno będzie przy małym i szybko zrobi, co trzeba”. Znajoma spodziewa się drugiego dziecka i zdecydowała, że musi bardziej zaangażować męża w wychowywanie. Czuje jednak trudny do wytłumaczenia lęk i niepokój. Zastanawia mnie, czy wytłumaczeniem po części nie byłoby zachowanie jej partnera.

Inna znajoma, która wzięła na siebie wszystkie obowiązki, jeśli chodzi o prowadzenie domu i wychowywanie dziecka, jakiś czas temu na serio myślała o powiększeniu rodziny. Jej partner nie widział przeciwwskazań. Ba, nawet ją do tego zachęcał. W końcu to ona poszła po rozum do głowy i stwierdziła: „Bo dla niego nic się nie zmieni, a ja będę miała przerąbane”.

Konkluzja jest jedna: tylko ty wiesz, jak zniosłaś ciążę. Tylko ty wiesz, jaki był dla ciebie pierwszy poród. Tylko ty wiesz, jak czułaś się w połogu. Tylko ty wiesz, co czułaś podczas karmienia piersią. Tylko ty wiesz, co czułaś podczas karmienia butelką (o wyrzutach sumienia kobiet podających swoim dzieciom mleko modyfikowane i życiu w poczuciu winy, że nie potrafi się wykarmić własnego dziecka, napiszę innym razem). Tylko ty wiesz, jak wygląda macierzyństwo i czy jedno dziecko wystarczy ci do szczęścia.

Nawet z pozoru tak błahe kwestie związane z karmieniem piersią jak konieczność pilnowania diety, bycie uwiązaną, ból piersi, stres związany z nawałami i kryzysami laktacyjnymi czy chociażby konieczność powstrzymania się od picia alkoholu na dłuuugi czas - tylko kobieta przez to przechodzi. W związku z powyższym, nawet jeśli partner obiecuje, że będzie ci pomagał (pamiętaj: ma wychowywać, nie pomagać), dobrze się zastanów, czy chcesz mieć kolejne dziecko.

Ewa

piątek, 19 sierpnia 2016

Dwa sposoby na dziadków

Oto rzecz, którą każda młoda mama musi wiedzieć: nawet jeśli wydaje ci się, że jesteś dobrą matką i nieźle sobie radzisz z macierzyństwem, konfrontacja ze starszym pokoleniem z pewnością utwierdzi cię w przekonaniu, że wcale tak dobrze ci nie idzie.

Istnieje pewna zależność – młodzi myślą, że starzy nie idą z duchem czasu i kierują się zasadami rodem ze średniowiecza, natomiast starzy uważają, że to, co robią młodzi, to współczesne wymysły, z góry skazane na porażkę. I jedni, i drudzy mają rację. Nie wiem, jaka będę na stare lata, dziś wiem natomiast, jak wypada konfrontacja młodego pokolenia (ja) z pokoleniem moich rodziców.

Mój tata zastanawiał się ostatnio – i robił to na głos – kogo kocha się bardziej: własne dzieci czy wnuki. Doszedł do wniosku, że o ile obie miłości są różne, to uczucie do wnuków jest bezwarunkowe i czyste. Nie ukrywajmy, własne dziecko czasem cię wkurza. Czasem nawet bardzo. Z wnukami, uznał mój tata, jest inaczej. Spędza się z nimi parę godzin dziennie; nie ma awantur, nieprzespanych nocy, nerwów. Wnuki są do kochania i rozpieszczania. To uczucie nieporównywalne z niczym innym.

Nic więc dziwnego, że gdy w rodzinie pojawia się nowy człowiek, dziadkowie mają tysiąc rad na każdą okazję. Nie dotyczy to tylko mojego domu – u mnie i tak nie jest źle, nie mogę narzekać. Z autopsji, rozmów z innymi mamami i obserwacji można jednak wysnuć ciekawe wnioski. Jakie rady od dziadków najczęściej słyszymy?

- Załóż mu/jej czapeczkę – z tą czapką to jest, przyznaję, obłęd. Natrafiłam kiedyś na artykuł, w którym pisano, po czym Brytyjczycy rozpoznają polskie rodziny na Wyspach – bo nasze maluchy o każdej porze roku noszą czapeczkę. Rozumiem sens w otulania główki noworodka. Ale po co czapka starszemu dziecku, gdy pogoda piękna, nie ma wiatru, a jego główka pozostaje w cieniu? Niejednokrotnie przekonałam się jednak, że starsze pokolenie ma na punkcie czapki obsesję. Dziękuję, postoję. Po czterech miesiącach wiem, kiedy mojemu dziecku czapeczka naprawdę jest potrzebna, a kiedy spokojnie można z niej zrezygnować.

- Czy nie jest mu/jej za zimno? – trzymam się zasady, że nie należy dzieci przegrzewać. Piecuszenie jeszcze nikomu nie wyszło na dobre. W ubieraniu naszego synka staramy się być rozsądni, ale odkąd Filip przestał być noworodkiem, wychodzimy z założenia, że skoro nam jest w długich spodniach czy skarpetkach za gorąco, to Filipkowi też będzie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że starsze pokolenie najchętniej widziałoby maluchy w grubym becie, sweterku, czapce, skarpetach i rękawiczkach (ostatnio w środku lata usłyszałam od cioci, że mojemu czteromiesięcznemu dziecku trzeba założyć… wełniane buciki).

- Podaj mu/jej glukozę – kolejny obłęd, z którym konsekwentnie walczę. Nie, nie daję swojemu dziecku glukozy, bo to cukier, którego nie potrzebuje. Im dłużej nie zna tego smaku, tym lepiej. Moje dziecko karmione piersią pięknie przybiera na wadze. Ale starsze pokolenie jakby zdawało się tego nie rozumieć. W kółko słyszę rady o przepajaniu, najczęściej właśnie glukozą albo… słodzoną herbatką. Gdy moje argumenty trafiają jak grochem o ścianę, powołuję się na lekarzy, którzy od podawania glukozy odeszli, choć i tutaj zdarza mi się usłyszeć, że „współcześni lekarze się nie znają”.

- Wyjmij mu/jej te paluszki z buzi – że kilkumiesięczne maluszki uwielbiają wkładać własne palce do buzi, wie każdy rodzic. Sprawa sporna jest zwłaszcza z ssaniem kciuka. Nie uważam jednak, by rodzicielstwo oparte na zakazach, strofowaniu i upomnieniach było najlepszym modelem wychowawczym. Tymczasem odkąd mój syn zaczął interesować się swoimi dłońmi, nieustannie widzę jego dziadków pochylających się nad wózkiem i wyciągających mu paluszki z buzi. A przecież właśnie w ten sposób dziecko poznaje swoje ciało! Jasne, gdy Filip wpycha sobie całą rękę do ust, reaguję. Ale nie dajmy się zwariować.

Dziadkowie lubią także zmuszać malucha do siadania; widziałam już próby podpierania trzymiesięcznego biedaka poduszeczką. Na porządku dziennym jest również sugerowanie, że dziecko chce jeść za każdym razem, gdy zapłacze („A nie jest głodny? Kiedy ostatnio jadł?”). Szczególnie w tym drugim przypadku intencje są dobre, ale sprawiają, że czujesz się jak wyrodna matka, która „zapomniała” nakarmić własne dziecko. Dziadkowie uwielbiają rady typu: „Zostaw go, niech się wypłacze, nic mu nie będzie, musi trenować płucka”. I chyba najchętniej widzieliby małe dziecko 24h na dobę w małym pokoiku – podróże z takim maluchem, a zwłaszcza zagraniczne, nie mieszczą im się w głowie!

Co więc począć, drodzy młodzi rodzice? Myślę, że w tej sytuacji są tylko dwie metody warte uwagi: uśmiechać się i… robić swoje. Przykład: gdy babcia pyta, czy przypadkiem dziecko nie jest za cienko ubrane, odpowiadacie: „Nie, sprawdzałam/em, karczek ma ciepły”. Obowiązkowo z uśmiechem. Ważne, by dziadkowie czuli, że nie lekceważymy ich rad i nie pozjadaliśmy wszystkich rozumów. Ten mały trik powinien zamknąć niewygodny temat, a wam zapewnić święty spokój.

Jest jednak sytuacja, gdy trzeba stanowczo interweniować – gdy dziadkowie łamią nasze zasady dotyczące wychowania. Ostatnio znajoma opowiadała mi o swojej teściowej, która nie uznaje jedzenia ze słoiczków i za ich podawanie przy każdej okazji krytykuje moją koleżankę, wspomniana teściowa nie ma natomiast najmniejszego problemu z podaniem kilkumiesięcznemu dziecku słodkich ciastek, do przygotowania których posłużyła cała tablica Mendelejewa.

Znam również przypadki, gdy rodzice nie chcą podawać maluchom słodyczy, co dziadkowie także uznają za wymysł i absurd, próbując za plecami młodych wciskać maluszkom czekoladki i częstując je ciastkami z kremem. O tym, co przeżywają rodzice-wegetarianie, którzy nie chcą karmić swoich dzieci mięsem, nie wspomnę… A już przekonanie, że grube dziecko równa się zdrowe dziecko woła o pomstę do nieba! Nie daj Boże, żeby wasza pociecha była chudzinką i niejadkiem. Możecie być pewni, że dziadkowie zadbają o odpowiednią kaloryczność posiłków waszego dziecka.

Co wtedy? Obawiam się, że w takich przypadkach sam uśmiech może nie wystarczyć. Nie zmienia się jednak to, że trzeba robić swoje. I ewentualnie uśmiechnąć się na koniec stanowczej prośby, by nie naginać raz ustalonych zasad.

Najgorszy, najbardziej wkurzający, absurdalny tekst dziadków to: „Kiedyś tego nie było i dzieci były zdrowe”, ewentualnie w wersji: „Kiedyś tego nie było, a wychowały się całe pokolenia”. Czy były zdrowe, nie nam oceniać – zwróćmy jednak uwagę, że długość życia sukcesywnie się wydłuża, wiele chorób utonęło w oceanie zamierzchłej przeszłości, a liczba komplikacji podczas ciąży oraz przy porodzie diametralnie zmalała. Jak reagować w takiej sytuacji? Znaną nam metodą: uśmiechając się. Tyle wystarczy. Bo co tu powiedzieć?

Ideałem byłoby stworzyć z dziadkami wspólny front w wychowaniu dzieci. Ostatecznie dziadkowie chcą dla naszych szkrabów tego samego co my – ich szczęścia. Życzę zatem sukcesów i wytrwałości.

Ewa

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Pierwsza ciąża: hity i kity, czyli co mi się przydało (a co mogłam sobie darować)

Taak… Polka mądra po szkodzie. I choć o żadnej szkodzie w kontekście rodziny nie może być mowy (no skąd!), to jako świeżo upieczona mama już wiem, jakie rzeczy okazały się strzałem w dziesiątkę, a co zupełnie się nie sprawdziło.

Podobno kobiety w pierwszej ciąży potrafią wydać fortunę na rzeczy dla dziecka, które ma się wkrótce narodzić. To zrozumiałe. Jest jednak jeden haczyk: dziś gadżetów i akcesoriów mamy zatrzęsienie. I jak tu nie zwariować? Ja też przewertowałam cały internet w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, co mi jest potrzebne. Dziś już wiem, bez czego nie wyobrażam sobie życia. Być może ktoś skorzysta z tych podpowiedzi. Ja też korzystałam z porad udzielanych w artykułach i na forach. Zatem – korzystajcie!

Nasze hity:
- Składana wanienka (Karibu) – niezastąpiona w małym mieszkaniu i w podróży. Uważam, że jest warta każdych pieniędzy. A swoje kosztowała – jakieś 150 zł. Nie żałuję, polecam, kupiłabym raz jeszcze. Składa się praktycznie na płasko, dzięki czemu można ją np. wsunąć za komodę albo wrzucić do bagażnika. Nie wyobrażam sobie zawalania małej łazienki wielką, plastikową wanną.

- Rożek – nasz absolutny hit. Do jego zakupu namawiano nas już w szkole rodzenia. Zatem kupiliśmy – i nasz synek go pokochał. W szpitalu owinięty rożkiem spał spokojnie, podczas gdy inne maluchy wyły bez końca. W pierwszych tygodniach rożek zastępował nam kołderkę. Lulanie, bujanie, noszenie, nawet karmienie dziecka w rożku jest naszym zdaniem dużo łatwiejsze niż robienie tego wyłącznie na własnych rękach.

- Laktator – często spotykam się z opinią, że to zbędny wydatek. Być może dla kobiety, która ma mało pokarmu i nie rozstaje się z dzieckiem nawet na chwilę. U mnie laktator to jeden z częściej używanych gadżetów. Po pierwsze: pokarmu mam naprawdę dużo, daruję sobie szczegółowe opisy. Po drugie: gdy chcę albo muszę wyskoczyć bez synka, odciągam pokarm i wiem, że kiedy przyjdzie pora karmienia, nasz Filo dostanie moje mleko, a nie modyfikowane.

Tutaj dwie ważne uwagi:

#1: Ręczny czy elektryczny? To zależy. Gdy laktacja ruszyła u mnie na dobre, żeby ułatwić sobie sprawę, od koleżanki pożyczyłam elektryczny, bo to spory wydatek. Przydawał się. Potem okazało się jednak, że równie szybko i sprawnie pokarm odciągam… ręcznym laktatorem z Canpola za 40 zł. Zatem lepiej kupić ręczny, a elektryczny pożyczyć  i przekonać się na własnej skórze, co wam bardziej odpowiada.

#2: Czy podawanie dziecku butelki nie zaburzy laktacji? Tak mówią. Że z butelki łatwiej leci, więc dziecko przyzwyczajone do smoczka odrzuci pierś. U nas nic takiego nie miało miejsca – synek kocha pierś, z butelki też pije chętnie. Ale to pewnie dlatego, że butelki nie nadużywamy i podajemy ją w potrzebie.

- Rogal do karmienia – gdy sobie pomyślę, jak męczyłam się na początku bez rogala… Ta kopa poduszek na kolanach, te kocyki, książka pod stopą, żeby noga była wyżej (o zgrozo!). Dopiero przyjaciółka zasugerowała mi, że rogal ułatwiłby mi życie. Pożyczyła. Powinnam postawić jej pomnik. Z rogalem karmię na luzie, a dostawianie dziecka nie trwa godzinami. Naprawdę polecam.

- Nasadki na piersi – koszmarem były dla mnie początki karmienia. Ból piersi był nie do wytrzymania. Zaciskałam zęby, ale karmiłam. Płakałam, ale karmiłam. Tylko co to właściwie było za karmienie? Są podobno kobiety, którym karmienie piersią od początku przychodzi z łatwością i nie czują bólu. Reszcie polecam nasadki (osłonki) na sutki. Po dwóch miesiącach mogę wreszcie karmić bez nich, ale wciąż sięgam po nie od czasu do czasu.

Tutaj dwie ważne uwagi:

#1: Jakie nasadki wybrać? Ważna rzecz. Początkowo miałam z Canpola. L-ki i S-ki. Używałam raz jednych, raz drugich. Gdy jednak wezwałam położną laktacyjną, poleciła mi nasadki z Medeli – mają inny kształt i ten akurat w moim przypadku sprawdził się dużo lepiej. Wnioski? Każda pierś jest inna, dlatego warto sprawdzić, jakie osłonki są najlepsze dla was.

#2: Czy nasadki nie zaburzą laktacji? Tym również straszą. Nie wiem, z czego mogłoby to wynikać, ale nie widzę związku między ilością pokarmu a osłonkami. Mój maluch chętnie ssał pierś i z nasadką, i bez niej. Najadał się tak czy siak. Dowód: w pierwszym miesiącu życia przytył ok. 1300 g.

- Podkłady do przewijania – kupujemy w Rossmannie za 14 zł, a w promocji za 10 zł. Rozkładam je na przewijaku albo łóżku, gdy chcę, aby synek poleżał sobie trochę bez pieluszki. Podkłady są też niezbędne, kiedy przewijam dziecko u kogoś albo w samochodzie (co zdarzyło mi się już nieraz).

- Karuzela – pożyczona. Zawiesiliśmy ją Filipkowi, gdy skończył dwa miesiące. Polubił ją! Najwspanialsze jest to, że leży sobie pod nią i… się śmieje! A my mamy 15-20 minut dla siebie. Młodzi rodzice wiedzą, ile to jest 15-20 minut!

Warto mieć:
- Woreczki na brudne pieluszki (Paklanki) – latem, gdy brudne pieluszki zalegają w koszu na śmieci (choćby kilka godzin!), woreczki naprawdę się przydadzą. No i są niezastąpione, gdy zmieniamy pieluszki poza domem.

- Maść do brodawek Purelan – w składzie ma czystą lanolinę. Mój hit. Droga to rzecz niemiłosiernie, ale naprawdę skuteczna. Moim zdaniem nie warto tracić kasy na tańsze preparaty.

- Podgrzewacz do pokarmu – o ile podajesz dziecku butelkę. Mamy prosty podgrzewacz Chicco (kosztował ok. 70 zł) na butelki i słoiczki. Szybko podgrzewa pokarm do optymalnej temperatury. Naprawdę ułatwia życie – nie tylko nam, ale również babciom, gdy zajmują się naszym berbeciem.

- Wkładki laktacyjne do biustonosza – niezbędne, podobnie jak stanik do karmienia. Miałam już przygody z morką koszulką, gdy o wkładkach zapomniałam. Dziękuję, postoję.

- Przewijak – u nas w formie nakładki na łóżeczko. Jasne, można przewijać dziecko na sofie albo (serio?) na dywanie, ale jeśli nie chcesz wkrótce trafić na rehabilitację kręgosłupa, pomyśl o przewijaku.

Nie mam, nie miałam i nie widzę potrzeby, żeby kupować
- Myjki i gąbki do kąpieli – dziecko myję dłonią, a myjki i gąbki to siedlisko bakterii

- Sterylizator do butelek – butelki wygotowałam, a teraz dokładnie myję ekopłynem, ciepłą wodą i wyparzam

- Monitor oddechu – tylko przez pierwsze 2-3 dni zastanawiałam się, czy dziecko oddycha, a pierwsza noc, którą Filo spędził sam w łóżeczku, była dla mnie bezsenna. Teraz już wiem: dziecko oddycha, a jeśli łóżeczko jest obok waszego łóżka, monitor wydaje mi się zbędny.

- Waga – po co i na co? Malucha ważymy przeciętnie raz na miesiąc w przychodni.

Ewa

Wpis pierwotnie opublikowany w portalu www.eradomianki.pl pod adresem: http://www.eradomianki.pl/blog-ewy,pl25,59