niedziela, 11 września 2016

Najlepsze rady, które usłyszałam jako młoda mama

Kobieta, która urodziła dziecko, dostaje tyle rad, że głowa mała. Wiele z nich nigdy jej się nie przyda. Więcej niż połowa, łagodnie mówiąc, wytrąci ją z równowagi. Ale kilka okaże się niezastąpionych.

Wiem to z autopsji! Odkąd zostałam mamą, ciągle słyszę tak zwane dobre rady, które zazwyczaj nie są dobre (dla przykładu: „Między karmieniami podaj dziecku glukozę”. Albo: „Przykryj go kocykiem” w środku upalnego lata). Każdy, a zwłaszcza panowie, ma swój patent na wychowywanie dzieci. I każdy myśli, że jego patent jest najlepszy. Szanuję to, ale większość rad puszczam mimo uszu. Kilka jednak okazało się przełomowych i znacznie podniosły jakość mojego macierzyństwa.

„Jedno karmienie powinno trwać góra 30 minut”
Za to zdanie powinnam lekarce mojego synka postawić pomnik. To były początki - rewolucja związana z pojawieniem się w domu pierwszego dziecka i generalnie kołowrotek. Oraz, przede wszystkim, słynne wiszenie dziecka na piersi. Nie zapomnę pewnej sytuacji, która miała miejsce tuż po porodzie. Ja siedzę na kanapie z Filemonem przy cycu (przy okazji przeżywając katusze związane z początkiem karmienia). Mój mąż wychodzi z domu. Wraca po dwóch godzinach. Ja wciąż siedzę na kanapie z Filemonem przy cycu. Dokładnie w tym samym miejscu. Aha. I płaczę. Czy raczej: wyję. Przez dwie godziny nie ruszyłam się o centymetr. Wydawało mi się, że moje dziecko jest ciągle głodne (teraz podejrzewam, że marudziło raczej z przejedzenia). Nie umiałam stwierdzić, z jakiego powodu płacze. Opowiedziałam o tym pediatrze, która powiedziała: „Jedno karmienie powinno trwać góra 30 minut. Dzieci lubią sobie robić z piersi smoczek. Mnie się może wydawać, że syn przełyka mleko, a to może być po prostu jego ślina”. Brutalnie zaczęłam więc kończyć karmienie po 30 minutach (z pewną tolerancją). Skończyły się bóle brzuszka, krzyki z powodu zabranej piersi, moje unieruchomienie. Synek przyzwyczaił się błyskawicznie. A ja odżyłam!

„Niemowlę ubieraj tak jak siebie”
Każdy rodzic ubiera swoje dziecko, jak chce, ale też odnoszę wrażenie, że każdy bardzo chce powiedzieć innemu rodzicowi, jak ubierać jego dziecko. Te słynne czapeczki i skarpetki, nieustanne sprawdzanie karku, rączek, stópek... Starszemu pokoleniu zazwyczaj wydaje się, że maluch marznie. Jeśli chodzi o noworodki, zgoda - potrzebują ciepła, otulenia, po urodzeniu są w tzw. czwartym trymestrze i wymagają szczególnego traktowania, więc zakładamy im o jedną warstwę więcej niż sobie. Czapki, kocyki, rożki, chusty, to wszystko ma uzasadnienie. Ale kilkumiesięczne niemowlaki? Na pewno nie należy ich przegrzewać! Przeciwnie: hartowanie to bardzo dobra rzecz dla ich zdrowia. Od jednej osoby w środku sierpnia usłyszałam: „Jak dobrze, że pani nie zakłada synkowi skarpet. Jak widzę te niemowlaki w wózkach ubrane w chińskie, grubaśne skarpety w lecie, to mam ochotę ich matkom powiedzieć, żeby same się tak ubrały”. Trudno nie przyznać racji. Wychodzę z założenia, że jeśli ja umieram z gorąca, to moje dziecko też - i nie ubieram go szczelnie po szyję, kiedy sama pocę się w krótkich spodenkach.

„Nie zrywaj się za każdym razem, gdy dziecko zakwili”
Trzeba przeżyć parę ładnych miesięcy z kapryśnym małym człowiekiem, żeby docenić tę radę. A jest ona naprawdę przydatna, tylko potrzeba czasu, by do niej dojrzeć i zastosować ją w praktyce. Każda świeżo upieczona mama dobrze wie, jak wyglądają pierwsze miesiące po urodzeniu dziecka: reagowanie na każdy jęk malucha, przejmowanie się każdym dźwiękiem, zrywanie się z prędkością światła do łóżeczka, gdy tylko rozlegnie się jakiś odgłos... Kochamy, więc się martwimy. To naturalne. Doświadczona matka poradziła mi jednak, żeby wrzucić na luz. Nie reagować, gdy tylko dziecko wyda z siebie dziwaczną monosylabę. Jeśli maluch ma zapewniony komfort (nie jest głodny, ma suchą pieluszkę, przed chwilą się z nim bawiłaś), świat się nie zawali, kiedy nie zareagujesz na jego pierwsze zawołanie. Teraz gdy coś robię, a synkowi zaczyna nudzić się w łóżeczku (choć zawsze zapewniam mu różne atrakcje), wołam do niego: „No co tam się dzieje? Tylko sobie dokończę, już do ciebie idę, no już”. I jeśli nie płacze, zjawiam się dopiero po chwili. A bywa, że przestaje marudzić, bo czymś się zajął. Dziecko w końcu musi uczyć się samodzielności!

„Traktuj dziecko jak dorosłego”
Bardzo ważna rada, którą usłyszałam parę razy, a którą staram się kierować na co dzień. Chodzi o to, żeby nie traktować niemowlęcia jak... niemowlęcia. Czyli jak niekumatego małego człowieka, z którym trudno złapać porozumienie. Oczywiście, traktowanie dziecka jak dorosłego to pewien skrót myślowy. Ale ta rada ma sens! Do dorosłego nie mówimy: „A cio tam?”, więc do dziecka też nie powinniśmy. Baby talk to w ogóle głupota i przyznaję, że gdy ktoś mówi w ten sposób do mojego syna, dostaję gęsiej skórki. Gdy traktujesz dziecko jak dorosłego, zaczynasz rozumieć, że maluch może nie mieć ochoty leżeć sam przez cały dzień. Że lubi przebywać w towarzystwie innych. Że w upały mógłby pić bez przerwy. Że denerwuje się w wózku, bo nie widzi, co dzieje się wokół niego itd. Przyznaję, że stawianie sprawy w ten sposób pomaga lepiej zrozumieć własne dziecko.

„Ktoś chce pomóc? Korzystaj!”
Powiedziała mi to przyjaciółka, mama dwulatki. „Jeśli ktoś oferuje ci swoją pomoc, nie odmawiaj. Teściowa daje zapasy jedzenia? Bierz! Koleżanka chce zabrać twoje dziecko na spacer? Niech zabiera! Mama mówi, że zaopiekuje się małym, żebyś mogła wyskoczyć do miasta? Korzystaj!”. To prawda, że początkowo wszystko chciałam robić sama. Pewnie jak wielu młodym mamom wydawało mi się, że tylko ja wiem, czego potrzebuje moje dziecko i tylko ja potrafię zaspokoić jego potrzeby. Synek budził się w wózku? To nic, że siedzieliśmy całą rodziną - to ja wstawałam, rzucałam się do wózka i zaczynałam bujanie. Myślicie, że długo tak można wytrzymać? Jasne, że nie. Dziś jestem już dużo mądrzejsza. Gdy ktoś oferuje swoją pomoc, nie odmawiam. Propozycja wyjścia na spacer z moim dzieckiem, chęć ululania go do snu, zabawa z synkiem, zakupy... Cieszę się, kiedy ktoś chce mi pomóc. „Nie, dziękuję” zamieniłam na „Tak, bardzo chętnie”.

„Nie zapominaj, że oprócz matki jesteś też kobietą”
To bardzo, bardzo ważne. Choć zanim urodziłam, wydawało mi się to oczywiste, warto było usłyszeć to od innej matki. Uważam, że każda mama powinna o tym pamiętać. Fakt, że zostajemy mamami, jeszcze nie oznacza, że musimy zrezygnować z całego swojego dotychczasowego życia. Ono się zmienia, oczywiście. Nie ma przesady w powiedzeniu, że pojawienie się dziecka oznacza nie lada rewolucję. Tego, co było, już nie ma. Jest inne, nowe. Co nie oznacza, że gorsze! Musimy pamiętać, że nowa rola, w którą weszłyśmy, nie oznacza, że przestałyśmy być kobietami z krwi i kości, które mają swoje potrzeby i marzenia. A choćby takie, żeby od czasu do czasu wyskoczyć na kawę z koleżanką. Pójść na zakupy. Odwiedzić fryzjera. Poleżeć, kurczę, brzuchem do góry. Młode mamy oddałyby górę złota za więcej wolnego czasu, dlatego wcześniejsza rada, by chętnie korzystać z pomocy innych, zazębia się z radą, o której teraz piszę. Bardzo wierzę w to, że szczęśliwa kobieta = szczęśliwa mama, a szczęśliwa mama = szczęśliwe dziecko. I już. Dlatego egzekwujcie od ojców waszych dzieci większe zaangażowanie w rodzicielstwo. Korzystajcie z pomocy. Nie zapominajcie o sobie!

Kilka innych rad, które bardzo mi pomogły:

O bolesnym karmieniu:
„Stosuj maść neomycynową i czystą lanolinę, wietrz biust”.

O diecie karmiącej matki:
„Nie przesadzaj. Jedz mądrze i kieruj się zdrowym rozsądkiem. Wprowadzaj nowe produkty i obserwuj reakcję dziecka”,

O łóżeczku:
„Włóż książki pod materac, aby główka dziecka była uniesiona - dzięki temu nie zachłyśnie się.”

O karmieniu w ogóle:
„Na zastoje najlepsze są okłady z liści kapusty”.
„Słód jęczmienny znakomicie pobudza laktację”.

Ewa

wtorek, 6 września 2016

W kryzysie laktacyjnym nie podawaj dziecku butelki

Dopadł i mnie! Owiany złą sławą postrach młodych matek kryzys laktacyjny dał mi się we znaki w trzecim miesiącu. Nie było łatwo, przyznaję. Ale wyszłam z tego obronną ręką!

Słyszałam o nim, jeszcze zanim wyśniło mi się dziecko. Ba! Nawet napisałam na ten temat artykuł do portalu Papilot.pl, z którym współpracuję od 2009 roku. Wtedy wbiła mi się do głowy rada, że gdy mleka w piersiach zacznie brakować, trzeba jak najczęściej przystawiać do nich malucha. A jednak kiedy naprawdę mnie to spotkało, myślałam nie bez przesady, że oszaleję!

O co chodzi?
Na początek garść teorii. Kryzys laktacyjny to fachowe określenie na przejściowy brak pokarmu. Nie dołuj się, proszę, stwierdzeniem „brak pokarmu”, tylko skup się na słowie „przejściowy”, bo to ono jest tutaj kluczowe. Wrócę jednak do tego za chwilę.

Pierwszy kryzys laktacyjny może mieć miejsce już w 6 tygodniu. Potem - w 3, 6 i 9 miesiącu życia dziecka.

Po czym go rozpoznasz?
Jako karmiąca mama na pewno zauważyłaś, że twoja pociecha nie zawsze podczas posiłku zachowuje się jak uroczy bobasek przytulony do maminej piersi i słodko chłepczący mleczko. Bywa, że chwyta pierś i ją wypuszcza. Popłakuje, krzyczy. Rozgląda się wokół. Denerwuje się niemiłosiernie. Tak, wiem, ty denerwujesz się razem z nim. Wiele kobiet - a wiem to, bo sama tak miałam i przeszukując internet, uświadomiłam sobie, że mają tak również inne matki - martwi się wtedy, że to przez brak pokarmu. Niekoniecznie tak musi być. Dziecko może się wiercić, bo świat wokół jest ciekawszy, coś go rozprasza, akurat dana pierś mu nie pasuje, zjadłaś coś, co zmieniło smak mleka itp.

Gdy jednak naprawdę dopadnie cię kryzys laktacyjny, będziesz o tym wiedziała. Piersi z dnia na dzień przestaną być pełne i twarde, tylko miękkie, podobnie jak tuż po karmieniu. Jeżeli zdarza się, że między karmieniami z twoich piersi kapie mleko, w „tych” dniach prawdopodobnie nie zauważysz plam na bluzce czy... podłodze. Będziesz mieć za to nieodparte wrażenie, że w twoich piersiach jest pusto.

Poza tym pamiętaj o newralgicznych momentach: 6 tydzień, 3, 6 i 9 miesiąc.

U mnie kryzys szóstego tygodnia przeszedł zupełnie niepostrzeżenie. Nawet nie wiem, czy go miałam. Za to w trzecim miesiącu... Pojechałam akurat na działkę. Z przyjaciółką. Bez męża, który przy mnie i synku jest praktycznie cały czas, bo pracuje w domu. Gdy wypadała pora karmienia, moje dziecko bardzo szybko zaczynało się przy piersi ostro wkurzać. Krzyczało, chwytało pierś i puszczało, popłakiwało. Zastanawiałam się, co jest grane. W końcu skojarzyłam fakty. Trzeci miesiąc - miękkie piersi - wrażenie braku pokarmu - zdenerwowane dziecko. O, matko! Kryzys laktacyjny!

Najważniejsza zasada: trzymaj się z daleka od butelki
Przyznaję, gdy po paru minutach karmienia mój synek zaczynał się wściekać, ogarniało mnie poczucie bezradności. Chciało mi się płakać! Wydawało mi się, że jest głodny, a ja nie potrafię zaspokoić jego podstawowej potrzeby. Co więc zrobiłam? Bardzo długo trzymałam syna przy piersi. Dotąd wystarczała mu jedna pieś, żeby się najeść - w kryzysie dostawał i jedną, i drugą. A samo karmienie trwało 30-40 minut.

Bo z jednego musisz zdawać sobie sprawę: natura jest wspaniała, a jeśli chodzi o produkcję mleka w piersiach, działa tutaj prawo popytu i podaży. To znaczy, że im częściej przystawiasz malucha i im więcej mleka on wypija, tym w piersiach więcej się go produkuje (mleka, nie malucha ;-). Proste. A jakie genialne! Jeśli więc naprawdę chcesz wyjść z kryzysu laktacyjnego obronną ręką, przystawiaj, przystawiaj i jeszcze raz przystawiaj dziecko do piersi, nawet jeśli wydaje ci się, że są puste. Teraz tak, ale chodzi nam przecież o to, żeby pobudzić laktację, prawda? W pewnym momencie organizm załapie, że trzeba wznowić produkcję i wszystko wróci do normy.

Dlatego najważniejsza sprawa, którą musisz wziąć sobie do serca, jest taka: w kryzysie laktacyjnym zapomnij o dokarmianiu butelką. Nie piszę tego jako ekspertka, bo nią nie jestem. Piszę jako mama, która podczas kryzysu przedarła się przez internetową otchłań w poszukianiu informacji i pomocy. Jako mama, która karmi, która miała kryzys i która z nim wygrała.

Wszyskie specjalistki od laktacji alarmują: jeśli w kryzysie sięgniesz po butelkę ze sztucznym mlekiem, twój mózg nie otrzyma sygnału, że musi zacząć produkować więcej pokarmu. Po prostu. A przecież właśnie o to nam chodzi, prawda? O to, żeby laktacja ruszyła pełną parą. Uwierz, że twoje dziecko się najada. Podaj mu jedną pierś, podaj drugą, wróć do pierwszej, jeśli zajdzie taka potrzeba. Podobno w kryzysie laktacyjnym nie jest żadną przesadą karmić dziecko co godzinę! U mnie nie było to konieczne: wystarczyło długie, sumienne karmienie synka co 2-3 godziny. Myślisz, że nie miałam ochoty sięgnąć po butelkę? Pewnie, że tak. Ale za namową innych mam, ekspertek i blogerek tego nie zrobiłam. Natura naprawdę wie, co robi. Poza tym chodzi też o to, że mleko modyfikowane zasyca na dłużej, a przecież mamy teraz karmić dziecko jak najczęściej.

No właśnie: po co właściwie ten kryzys?
Musimy uwierzyć, że natura wie, co robi - i wcale nie chce zrobić nam na złość. Kryzys laktacyjny jest odpowiedzą organizmu na zmieniające się potrzeby żywieniowe twojego dziecka. Organizm pracuje nad tym, by skład i ilość pokarmu dostosowały się do potrzeb malucha. Zwróć uwagę, że kryzysy laktacyjne pokrywają się ze skokami rozwojowymi dziecka. To oznacza jedno: teraz pocierpicie, a już wkrótce zauważysz piękną zmianę w twoim maluchu.

Jak jeszcze sobie pomóc?
Jak najczęstsze przystawianie pociechy do piersi jest konieczne. Lecz są również inne sposoby, żeby pobudzić laktację. Napiszę, co sprawdziło się w moim przypadku:

- Picie wody - wodę należy pić codziennie, w dużych ilościach, nawet gdy nie jest się mamą. Ale już matka karmiąca - zwłaszcza w kryzysie! - powinna wypijać minimum 2 l niegazowanej wody dziennie.

- Picie herbatek na laktację - zawierają specjalnie dobrane zioła, które pobudzają laktację i pomagają się wyciszyć. To ważne, bo stres, który wtedy przeżywamy, z pewnością laktacji nie pomaga.

- Femaltiker - nie lokuję produktu - po prostu nie znam lepszego preparatu pobudzającego laktację od niego. Ma formę proszku, który dodaje się do jogurtu albo mleka. Dostałam go od koleżanki. Pomógł mi tuż po porodzie, w szpitalu i w trzecim miesiącu, właśnie podczas kryzysu. Magiczny jest w nim ekstrak słodu jęczmiennego - już w szkole rodzenia mówiono nam, że słód jęczmienny jest świetny na laktację. Sprawdzone, potwierdzone. Bardzo polecam! A przy tym fajnie smakuje.

W jednym z artykułów przeczytałam poradę, żeby w czasie kryzysu zwolnić tempo. Stres to najgorsze, co może cię teraz spotkać, choć wiadomo, że łatwo się mówi. Weź się tu, kobieto, nie stresuj, gdy twój maluch pręży się z głodu! Zrozumiałam jednak, że moje nerwy i łzy napływające do oczu nie pomagają ani dziecku, ani walczącemu z kryzysem organizmowi. Dlatego spróbuj zrobić tak: pij dużo płynów, przystawiaj dziecko na żądanie i... niczym innym się teraz nie przejmuj. Jeśli zajdzie taka potrzeba, niech w obowiązkach odciąży cię ktoś bliski. Spróbuj inne sprawy przesunąć na potem. Teraz liczysz się ty i twoje dziecko. To nie banał - tutaj naprawdę ważny jest spokój i pozytywne myślenie. Kobieto, dasz radę. Ja dałam!

We wspomnianym artykule dali również taką radę: jeśli naprawdę zajdzie taka potrzeba, warto się z dzieckiem położyć do łóżka na parę godzin, a nawet na cały dzień. Odpoczywać, tulić się do siebie, częstować pociechę piersią. Ktoś się w komentarzu oburzył: „A kto ma czas leżeć przez cały dzień w łóżku?! Kobieta jest nie tylko matką, ale też żoną, ma inne obowiązki! Po to jest butelka i sztuczne mleko, żeby korzystać z nich w takich momentach”. Być może popierasz takie podejście do tematu. Ale pamiętasz, że walczymy o laktację, prawda? No właśnie.

Jeśli na co dzień nie śpisz z dzieckiem, może warto teraz nie przejmować się radami, że dziecko przyzwyczai się do waszego łóżka? Rób to, co podpowiada ci intuicja. Kto by wstawał w nocy do malucha co godzinę? Daj spokój, weź synka lub córę do was, śpijcie razem, niech maluch ssie, ile potrzebuje, a po kryzysie wkrótce nie będzie śladu. Sprawdzone. Uwierz, że twój organizm naprawdę działa, jak natura chciała.

Dobra wiadomość!
Pamiętasz słowo „przejściowy” z początku artykułu? I to jest właśnie najważniejsze. Kryzys laktacyjny minie! Zniknie bez śladu w ciągu paru dni. Czasem może trwać tydzień. Ale w końcu odejdzie, zostawi was w spokoju, a ty znowu odzyskasz radość z karmienia.

Ewa

piątek, 2 września 2016

8 rzeczy, których nie należy mówić młodej mamie

Świeżo upieczona mama nie ma lekko. Musi poradzić sobie zarówno z uczuciem pustej głowy, jak i nadmiarem informacji. Szczególnie o to drugie nietrudno, gdy wszyscy wokół mają dla niej zatrzęsienie dobrych rad.

A z dobrymi radami wiadomo, jak bywa - może i ich autorzy mają dobre intencje, tyle że dobrymi intencjami wybrukowane jest piekło. Nadmiar słowa „dobre” w różnych odmianach w powyższym zdaniu wydaje się co najmniej podejrzany. Dlatego zanim powiesz młodej mamie coś, co twoim zdaniem z pewnością jej się przyda - ugryź się w język. Są rzeczy, których matkom po prostu lepiej nie mówić. Dla ich i swojego... dobra.

* Ponieważ mam synka, będę używać formy męskoosobowej, ale słowa „mu”, „jemu” czy „jego” śmiało można dopasować do dziewczynki.

„Uważaj!” - przez to zupełnie niepotrzebne, pozbawione podstaw, zakichane „Uważaj!” młode matki nabawiają się kompleksów. Zaczynają wątpić w swoje umiejętności. Nie wiedzą, jak obchodzić się z własnym dzieckiem. Głupieją. To fakt potwierdzony przez jedną z cenionych blogerek, która z powodu zbyt często słyszanego „Uważaj!” kompletnie zwątpiła w swoje jako matko umiejętności i w pewnym momencie bała się zbliżyć do własnego dziecka. Taka informacja: każda matka wie, że powinna i musi uważać - i możecie być pewni, że robi to w każdej sekundzie życia swojego dziecka.

„Załóż mu czapeczkę/skarpetki” - o obsesji starszego pokolenia dotyczącej zakładania niemowlętom czapek i skarpet o każdej porze dnia, nocy i pory roku pisałam tutaj. Przyznaję, słyszałam to wiele, wiele razy. Nawet niedawno, choć mój synek ma już prawie pięć miesięcy, a właśnie kończy się bardzo ciepłe lato. Uwierzcie, matki naprawdę wiedzą, kiedy ich pociechy powinny nosić czapeczki, a kiedy nie. Kiedy zakładać im skarpetki, a kiedy zostawić maluchom bose stópki. Dając tego typu złote rady, sprawiacie, że zaczynamy wątpić w swoje matczyne umiejętności.

„Wyglądasz na zmęczoną” - yyy, serio? Czy naprawdę ktokolwiek uważa, że wypada powiedzieć młodej matce coś takiego? A co jeśli akurat tego dnia dziecię dało jej pospać i ona wcale nie czuje się zmęczona? Pierwsze, co pomyśli, to że kiepsko wygląda. Czyli się zapuściła. O zgrozo. Należy przyjąć do wiadomości, że świeżo upieczone matki zazwyczaj są zmęczone. Niedosypiają, w kółko karmią, przewijają, reagują na dziecięcy płacz, znudzenie, marudzenie. Tulą, noszą na rękach, robią dziesięć rzeczy naraz. To bardzo ciężka praca. Nie ma sensu o tym gadać.

„Kiedy kolejne dziecko?” - wybij sobie z głowy to pytanie, szczególnie jeśli kobieta, do której chcesz je skierować, niedawno urodziła, a już koniecznie, jeśli było to jej pierwsze dziecko. Daj jej czas oswoić się z nową sytuacją! Gdy na świecie pojawił się mój synek i musiałam zdefiniować siebie na nowo, ci odważniejsi pytali mnie bez skrępowania: „No to kiedy drugie dziecko?”. A ja - obolała, zmęczona, przeżywająca katusze podczas karmienia i niewyobrażalny stres w chwilach płaczu mojego synka, gdy nie wiedziałam, co mu się dzieje - miałam ochotę tych „odważnych” ukatrupić. Ludzie! To pytanie w ogóle nie jest zbyt grzeczne, a już skierowane do kobiety tuż po porodzie jest nie do przyjęcia.

„Na twoim miejscu...” - umówmy się: tylko ty jesteś na swoim miejscu, a fakt, co zrobiłabyś albo zrobiłbyś na miejscu młodej matki, nie ma najmniejszego znaczenia. Bo nie jesteś i nigdy na jej miejscu nie będziesz. To powinno wystarczyć. Uważam, że każdy powinien wychowywać dzieci po swojemu. Co innego, jeśli matka sama zwróci się o poradę. Jeśli nie, proszę, nie mów, co zrobiłabyś/łbyś na jej miejscu, bo taki wstęp oznacza, że coś, co matka robi, średnio ci się podoba i w twoim mniemaniu wymaga korekty.

„Zabrałaś się już do odchudzania po ciąży?” - ojoj, całe szczęście, że tego nie usłyszałam, ale wyobrażam sobie, jak bym się poczuła, gdyby ktoś poczęstował mnie takim tekstem. Waga kobiety po ciąży powinna być tematem tabu! Te wszystkie drobne uszczypliwości, które sprowadzają się do tego, że jej wygląd po urodzeniu dziecka się zmienił - i sugestie, że najwyższa pora się za siebie wziąć - są po prostu okropne i w żaden sposób nie mobilizują matek do działania. Chcesz dobrze? To powiedz jej, że świetnie wygląda albo po prostu, że jest świetną mamą. Ona dobrze wie, że jej ciało się zmieniło i z pewnością nie czuje się z tym najlepiej.

„Kiedyś matki...” - nie miały pampersów i świetnie sobie radziły. Nie miały jedzenia w słoiczkach i świetnie sobie radziły. Nie rodziły ze znieczuleniem i świetnie sobie radziły. Nie miały tylu ubranek, zabawek, gadżetów i... tak. Podobno świetnie sobie radziły. Konkluzja jest jedna: współczesne matki są rozkapryszone i z macierzyństwem w ogóle nie dają sobie rady. Nie, nie wierzę, że ktokolwiek chciałby powiedzieć coś takiego młodej mamie. Ale gdy zaczynasz zdanie od „Kiedyś matki...”, wcale nie podnosisz jej na duchu. Chcesz okazać świeżo upieczonej mamie wsparcie? To zwyczajnie, po ludzku powiedz jej, że świetnie sobie radzi i może na ciebie liczyć, gdyby potrzebowała pomocy. Poza tym naprawdę nie wiemy, czy kiedyś matki naprawdę tak doskonale sobie radziły.

„Cały tatuś” - to oczywiście o twoim dzieciątku. Taak. Wspaniale, że postronni nie mają wątpliwości, kto jest ojcem malucha, którego wozisz w głębokim wózku po osiedlu. Miło byłoby jednak od czasu do czasu usłyszeć, że ten pączek, którego karmisz, przewijasz i tulisz milion razy dziennie, ma coś - cokolwiek! - z ciebie. W tym jednym przypadku drobne kłamstewko nie zawadzi. ;-)

Ewa

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Publiczne karmienie piersią jest OK!

Z zupełnie niepojętego powodu trwa w naszym kraju dyskusja dotycząca publicznego karmienia piersią. Niepojętego, bo rzecz taka jak potrzeba nakarmienia głodnego niemowlęcia powinna być poza wszelkim sporem.

Temat, jak bumerang, co pewien czas wraca do mediów. Teraz - za sprawą pani Liwii, którą wyproszono z jednej z sopockich restauracji, bo chciała nakarmić piersią swoją pociechę. Przy stoliku, wśród innych gości. Bystry kelner zawczasu wyłapał, że pani Liwia szykuje się do karmienia i poprosił, żeby się „powstrzymała” albo przeniosła do toalety. Pani Liwia poczuła się urażona. I właściciela restauracji podała do sądu. Właśnie rusza proces.

Z jednej strony świetnie, że temat nagłośniono, a o prawach karmiących matek zaczęto mówić w przestrzeni publicznej. Z drugiej strony przeraża świadomość, że karmiące matki w ogóle muszą walczyć o swoje prawa, jakby podanie posiłku głodnemu niemowlęciu nie było najzwyczajniejszą, najbardziej naturalną czynnością na świecie. Ale jest jeszcze coś, co szokuje bardziej: fakt, jak bardzo ten temat podzielił nasze społeczeństwo.

Otwieram jeden z artykułów o procesie przeciwko właścicielowi lokalu, w którym miała pecha znaleźć się z dzieckiem pani Liwia. Patrzę na komentarze. I oczom nie wierzę. Że przytoczę kilka z pierwszych lepszych (pisownia oryginalna):

„jeżeli chce karmić to niech odessie se do butelki odpowiednią porcję i proste, a dojenie nawet na kuchni się nie odbywa” (http://www.tvn24.pl)

„Miała szczęście, że ją tylko poprosił. Nie rozumiem dlaczego matki uważają, że mają prawo wyjmować cyca w każdym miejscu. Żyjemy w kraju w którym piersi się zasłania. Szkoda, że w pobliżu nie było jakiejś odważnej kobiety, która pokazała by cycka Jej mężowi. Leniwe babsko” (http://www.tvn24.pl)

„sorry jak ktoś ma stomię to też może wymieniać ją przy stoliku????” (http://www.tvn24.pl)

„Nie każda kobieta ma biust na który jest miło patrzeć. Mężczyzna to nie zwierze, byle czego nie weźmie” (http://www.tvn24.pl)

„spoko ale jak płacę za posiłek to sobie nie życzę aby przy stoliku obok odbywało się dojenie z paskudnego rozdętego cycka. Podejdę do ciebie i oddam na ciebie obiad, będziesz nadal taka zadowolona i pyskata?” (http://www.tvn24.pl)

Ktoś napisał, że jak matka ma chęć bujać się po restauracjach, to niech tak reguluje sobie pory karmienia, żeby w tym czasie być w domu. Jeden z dowcipnisiów stwierdził, że co za problem karmić w kibelku, skoro dziecko „nie ma pojęcia, że je w toalecie, a do tego kompletnie nie będzie tego pamiętać”. Komentarze, w których pojawiały się takie słowa jak „wymiona”, a karmienie niemowlęcia porównano do - za przeproszeniem - srania i rzygania, pominę.

Podobnym „taktem” wykazał się były europoseł Marek Migalski, który stwierdził, że „karmienie jest czynnością naturalną i potrzebną dziecku oraz matce. Tak samo, jak dla innych puszczanie bąków, sikanie czy plucie. One też są naturalne i dobre dla organizmu”.

No nie mieści mi się to w głowie! Jak można?! Jak można porównać karmienie - i to dziecka! - do sikania czy puszczania bąków? Komuś się chyba coś pomieszało. Pamiętam, że parę lat temu wybuchła afera, bo matka chciała przewinąć w restauracji (przy stoliku) swoje dziecko. Ludziom się to nie spodobało. I w porządku. Zmiana pieluchy przy jedzeniu? Hm... Może niekoniecznie, chociażby ze względów higieniczno-sanitarnych. Ale karmienie? Pamiętam, gdy jakiś czas temu podłączyłam do piersi swojego synka w jednej z radomskich restauracji. Kelnerkę, która nas obsługiwała, przeprosiłam. Na co ona odpowiedziała: „Nie ma najmniejszego problemu, dziecko też musi zjeść”. Od tamtej pory często jemy we trójkę ;-).

Cyce są wszędzie. Na plakatach, w gazetach (przykład: ostatnia strona „Faktu”, która wisi przy osiedlowym kiosku dzień w dzień), na billboardach. I w porządku, godzimy się na to. Ale karmiąca matka budzi zgorszenie. Doprawdy, to dla mnie niepojęte! Fajnie, że są akcje typu „Karmiące cyce na ulice” czy „The Milky Way”. Ale, kurczę, czy naprawdę ich potrzebujemy? Karmię dziecko i idę dalej, to dla mnie naturalne, gdy jestem poza domem. Ludzie, czy naprawdę chcecie pozamykać matki w czterech ścianach?!

Dorośli jedzą, gdzie się da. Nie dalej jak wczoraj widziałam panią w średnim wieku bez skrępowania opychającą się słodką bułą w centrum miasta. A na festynie mali i duzi, kobiety i mężczyźni śmiało i radośnie wcinali precle, kluski i kiełbasy z grilla, popijając te swojskie pyszności zimnym piwkiem. Dorosłemu wolno. Dziecko niech je w kiblu.

Co za absurd, że w kraju, w którym panuje kult matki-Polki, w którym wprowadza się program 500+, który ma być hołdem złożonym polskim rodzinom, ktoś ma problem z matką publicznie karmiącą piersią. W tym roku wybraliśmy się na nasze pierwsze wakacje. Mój synek miał wtedy 3,5 miesiąca. Wczasy się udały, między innymi dlatego, że karmiłam wszędzie. Na plaży. W kawiarniach i restauracjach. Na stacjach benzynowych. W parkach. Na ławeczkach itp. Czy ktokolwiek sobie wyobraża, że mielibyśmy co dwie godziny wracać do hotelu tylko na karmienie? To nierealne.

Ale jest też druga strona medalu. Jedna z kobiet pod wypowiedzią Marka Migalskiego, która sama jest karmiącą matką, zwróciła uwagę, że w Polsce brakuje ustronnych miejsc, gdzie kobieta mogłaby nakarmić swoje dziecko. To prawda. Teraz, gdy sama jestem karmiącą mamą, szukam miejsc, gdzie np. można przewinąć niemowlę. Przewijak w restauracji, na stacji benzynowej czy w supermarkecie to naprawdę świetna sprawa, która bardzo ułatwia życie i mamie, i dziecku. Ale miejsc do karmienia brakuje. Bardzo rzadko można natrafić na porządny Pokój dla matki z dzieckiem. Zdarzają się, owszem, ale rzadko. Gdzie więc mamy się podziać? Tak, zdarzyło mi się karmić w krzakach - dosłownie, przy ruchliwej ulicy. Mój synek był wtedy malutki i darł się wniebogłosy. Przeciwnicy publicznego karmienia muszą zrozumieć, że matka w takiej sytuacji nie będzie się zastanawiała, gdzie jest, tylko poda dziecku jedzenie.

Myślę jednak, że wszystko w zasadzie sprowadza się do sposobu, w jaki karmimy nasze dzieci. Gdy muszę w miejscu publicznym mojemu synkowi podać pierś, robię to w taki sposób, żeby nikt się nie zorientował, co jest grane. Po pierwsze: nie mam ochoty, że obcy ludzie oglądali mojego cyca. Po drugie: rozumiem, że ktoś, kto by takiego cyca zobaczył, mógłby się poczuć skrępowany. Po trzecie: myślę o dziecku! Nikt nie lubi, gdy zagląda się mu w talerz. Ssący pierś maluch potrzebuje spokoju tak samo jak spożywający obiad dorosły.

Dziecko można nakarmić tak, żeby nikt nie zwrócił na nas uwagi. Są ubrania, których dopóki karmię nie założę, bo utrudniłyby mi podanie dziecku piersi w miejscu publicznym. Gdy wychodzę i wiem, że może mi „wypaść” karmienie, tak dobieram strój, żebym mogła szybko i dyskretnie nakarmić synka. Bluzkę odsłaniam od dołu, nie od góry. Noszę specjalne biustonosze dla matek karmiących, a gdy trzeba, zasłaniam malucha pieluszką tetrową albo flanelową. Nie wybieram też miejsc na świeczniku; karmiąc, wolę przycupnąć na uboczu. On pije w ciszy i spokoju, mnie nikt nie podgląda, a ludzie wokół nie mogą narzekać. I wszyscy są zadowoleni. Cały wic polega na tym, żeby dziecko się najadło, a matka, żeby nie najadła się... wstydu.

Dobra koleżanka opowiadała mi jakiś czas temu, że w sklepie odzieżowym spotkała pewną kobietę. Ta kobieta trzymała w ramionach dziecko. Miała na wierzchu pierś i karmiła malucha, przechadzając się pomiędzy wieszakami i oglądając ubrania... No nie. To chyba jest o jeden krok za daleko. Rozumiem, że ktoś mógłby poczuć się niezręcznie, gdyby pojawił się obok tej pani. Ale można, naprawdę można zrobić to z głową i klasą.

Publiczne „wywalanie cyca” faktycznie może u kogoś spowodować skrępowanie, pod warunkiem, że ten cyc rzeczywiście jest „wywalany” - jeśli kobieta znajduje ustronne miejsce i robi to dyskretnie, w ogóle nie ma o czym mówić. Ludzie, w końcu chodzi o głodne, kilkumiesięczne niemowlę, które nie zrozumie, że mama nie może go nakarmić, bo komuś to nie pasuje.

Ewa

Na koniec dorzucam dwa zdjęcia z naszych wakacji, na których karmę synka piersią. Mam nadzieję, że byłam wystarczająco dyskretna. Synek się najadł.
 

I jeszcze zrobione telefonem z oddali zdjęcie pewnego jegomościa, który opalał się w samych gaciach na osiedlowej ławeczce. No i co? A nam nie wolno?!

czwartek, 25 sierpnia 2016

Przestań żyć w poczuciu winy

Jest coś, co zdecydowanie odróżnia nas od mężczyzn - my, kobiety często (za często) żyjemy w poczuciu winy. Widać to szczególnie u młodych matek, które upuściłyby sobie krwi, żeby spełnić oczekiwania innych.

Ty też? Tak? Naprawdę? Cóż. Nie jesteś sama. Podobnie jak inne kobiety, a zwłaszcza matki dzieciom, żyjesz w poczuciu winy. Nie wierzysz? Porozmawiaj z pierwszą lepszą koleżanką - i dobrze wsłuchaj się w to, co mówi.

Jedna z moich dobrych znajomych wyznała ostatnio, że ma wyrzuty sumienia, że nie karmiła syna piersią (z konieczności, nie z wyboru). „Wiesz, dziwnie żyje się ze świadomością, że nie można wykarmić własnego dziecka”. Inna koleżanka, której nie układa się w związku, nie przestaje bombardować się pytaniami typu: Może za mało się starałam? Nie dałam mu tego, czego potrzebował, oczekiwał? Zaniedbałam się? Niepotrzebnie tak bardzo skoncentrowałam się na dziecku? Źle prowadziłam dom? Co zrobiłam nie tak? Jeszcze inna znajoma wciąż wyrzuca sobie, że blisko po roku urlopu macierzyńskiego wróciła do pracy, bo przecież dziecko jej potrzebuje, a ona nie daje mu siebie. Mogę się założyć, że jej mąż, a ojciec wspomnianego dziecka nie pomyślał o sobie w ten sposób nawet przez sekundę.

Znam kobiety - i daję sobie uciąc rękę, że ty również - które o wszelkie związkowo-rodzicielskie porażki obwianiają wyłącznie siebie. Że dziecko choruje, to na pewno ich wina, bo nie dopilnowały, przedwcześnie wysłały je do żłobka, nie karmiły piersią etc. Nadpobudliwe dziecko - ich wina. Niejadek - ich wina. Mały grubasek - tym bardziej ich wina. Mało mówi - ich wina. Dużo płacze - ich wina. Maminsynek - ich wina. Odludek - ich wina. Ich, ich, zawsze ich wina.

O ewentualnych komplikacjach w ciąży nie wspominając: niech tylko cię to spotka (choć oczywiście módlmy się, żeby nigdy tak się nie stało), a nie przestaniesz się zadręczać. Czy to twój - z pewnością niewłaściwy - styl życia na tym zaważył? Niedostatecznie o siebie dbałaś? To na pewno przez tamto małe piwo, które wypiłaś w upalne, sierpniowe popołudnie, jeszcze zanim dowiedziałaś się, że spodziewasz się dziecka. Albo przez aspirynę, którą łyknęłaś, gdy bolała cię głowa. Lub przez nerwy; gdybyś nie była tak wrażliwa i nie wkurzała się o byle co... To wszystko, absolutnie wszystko przez ciebie.

Mea culpa, mea maxima culpa!

Skąd w nas to cholerne poczucie winy? Po części z konstrukcji naszego świata. Dziewczynki rosną w przekonaniu, że muszą być skromne, nie powinny się wychylać. Kolanka mają trzymać razem. Nie można mówić zbyt głośno. Obowiązki trzeba wykonywać bez mrugnięcia okiem - i najlepiej we wszystkim wyręczać młodszego brata, szkolnego kolegę, niezdarnego kuzyna. To sprawia, że w dorosłym życiu kobietom brakuje pewności siebie. Jednocześnie oczekiwania względem nas są olbrzymie. Fajnie napisała o tym Sylwia Kubryńska w książce „Kobieta (dość) doskonała”: „To zaczyna się od niespełnionych oczekiwań. Tak jak my nie spełniałyśmy w dzieciństwie oczekiwań ciotek i pań z przedszkola. (...) To niekończące się dążenie do perfekcji, która wcale nie jest żadną perfekcją, tylko zaciskająją się na szyi pętlą spełniania czyichś niemożliwych do spełnienia oczekiwań. Oczekiwań, których do dziś nie możemy spełnić, choć tak się staramy, tak się sznurujemy, tak się napinamy. I to wieczne niespełnienie oczekiwań wciąż nas wpędza w poczucie winy.” 

Zrób rachunek sumienia: ty też się sznurujesz, prawda? Chcesz, bo czujesz, że powinnaś być najlepszą żoną, matką, córką, siostrą, przyjaciółką, pracownicą, szefową... Bo wiesz, że gdy coś pójdzie nie tak, wyrzuty sumienia zeżrą cię od środka. Przecież za bałagan w domu przy kilkumiesięcznym niemowlęciu odpowiadasz wyłącznie ty. Za wszystko inne zresztą też. My, kobiety mamy w sobie gen nieustannego umartwiania się. Szukania dziury w całym. Czytaj: w sobie. Też mam to na sumieniu. Synka rozbolał brzuszek? Na pewno coś zjadłam, na pewno coś zjadłam. Popłakuje? Dlaczego ja, jego matka, nie wiem, co mu jest, nie potrafię mu pomóc? Próbuję jedną ręką coś napisać, podczas gdy drugą ręką macham grzechotką nad dzieckiem? W głowie zapala mi się lampka kontrolna. Co ja wyprawiam? Dziecko mnie potrzebuje, powinnam zaangażować się w to, co z nim robię, na sto procent. Powinnam dawać z siebie wszystko, wciąż wymyślać coś nowego, kreatywnego...

A teraz, droga młoda mamo. Spróbuj zmienić swój punkt widzenia.

Nie karmiłaś piersią? To nie karmiłaś, widocznie miałaś dobry powód. Twoje dziecko będzie zdrowe i pogodne, jak miliony dzieci karmionych mieszanką.

Nie rodziłaś siłami natury? No i co z tego? Ważne, że dałaś życie, że dzięki tobie na świecie jest człowiek.

Myślisz, że jesteś złą matką, bo nie chcesz mieć więcej dzieci? A gdyby twój partner przejął na siebie połowę obowiązków, to byłoby inaczej?

Twoje dziecko ma wysypkę? Niekoniecznie dlatego, że coś zjadłaś (o ile karmisz piersią) albo je przegrzałaś. A nawet jeśli, to do diabła! Przebierasz dziecko 365 dni w roku, często po kilka razy dziennie. Jak często robi to ojciec malucha? No właśnie. I kto tutaj powinien mieć wyrzuty sumienia? Poza tym dziecko mogło zareagować alergicznie na nowy kosmetyk, niekoniecznie ten, który TY kupiłaś.

Poczucie winy po części, jak wnioskuję z obserwacji, bierze się też z osamotnienia. Z tego, że kobiety nie dostają wystarczającego wsparcia od swoich partnerów, rodziców. Zaharowują się, tyrają, a często nie usłyszą nawet jednego dobrego słowa. A ponieważ np. w wychowaniu dzieci nie mają nikogo do pomocy, trudno się dziwić, że (raz) ewentualnych przyczyn niepowodzeń szukają w sobie (no bo w kim innym, skoro wychowują same?) i (dwa) czasem potrzebują chwili odpoczynku, dziesięciu minut dla siebie. Trudno się więc im dziwić, że kładą dziecko pod karuzelą i nie lecą z wywieszonym językiem, gdy królewicz zaczyna marudzić, bo po trzydziestu sekundach poczuł się znudzony. Tak, sama mam karuzelę - i nie zawaham się jej użyć.

Zresztą, nie chodzi tylko o macierzyństwo. Agnieszka* (imiona dziewczyn w tym akapicie zmieniłam) ma nienormalną pracę, z której praktycznie nie wychodzi kosztem wolnego czasu. Ale gdy szef chce, aby została dłużej, nie potrafi odmówić - nie chce go zawieść, źle wypaść w jego oczach, zawalić obowiązków, choć ma pracodawcę krwiopijcę i psychopatę w jednym. Maja nigdy nie odmówi rodzicom i stanie na rzęsach, by zrobić, o co ją poproszą (jest żoną, matką, prowadzi firmę). Nie umie inaczej. Bo gdyby powiedziała, że tym razem nie może, to miałaby wyrzuty sumienia. Syn Karoliny ma dwa i pół roku i jeszcze nie korzysta z nocnika. Karolina ciągle czuje się winna, że wciąż zakłada mu pieluszki - bo inne dzieci, młodsze od jej pociechy, dawno z nocnika korzystają. Bo rodzina, znajomi pouczają ją, że to już, że czas najwyższy; komuś „przypadkiem” wymsknęło się, że za dziecko nieumiejące korzystać z nocnika odpowiada leniwa matka. A gdzie w tym wszystkim jest ojciec? Myślicie, że on też zmaga się z poczuciem winy, gdy widzi w domu Pampersy zamiast nocnika na honorowym miejscu?

Katowanie się poczuciem winy to nasza domena. Cecha, której nie znajduję w mężczyznach. I powiedz: czy tak się da żyć? Nie. Nie da się. Dlatego odpuść. Po prostu. Nie musisz być we wszystkim najlepsza. Zrozumiałam to, gdy urodziłam syna. Teraz wreszcie pozwalam sobie na zdania typu „nie mogę”, „nie dam rady”, „nie tym razem”. Choć jestem feministką, tym razem z pełnym przekonaniem mówię: Bierz przykład z mężczyzn. Po prostu, kurczę, odpuść!

Ewa

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Sama zdecyduj, kiedy będziesz mieć kolejne dziecko

Tak się jakoś dziwnie składa, że mężczyźni, którzy nie zachodzą w ciążę i nie rodzą dzieci, uwielbiają dawać nam rady. Szczególnie dotyczy to liczby dzieci, które mamy wydać na świat.

Jest w mojej rodzinie przypadek - i chodzi, a jakże, o mężczyznę - który na temat rodzenia i posiadania dzieci ma bardzo dużo do powiedzenia i nie przepuści żadnej okazji, by wyrazić swoją opinię. Oczywiście ta opinia dotyczy kobiet i tego, co powinny zrobić ze swoim życiem oraz ciałem.

Kobieta, która nie chce mieć dzieci, to nie kobieta. To idiotka, egoistka, psychopatka.

Pierwsze dziecko powinno się urodzić jak najszybciej po wyjściu za mąż. W ogóle nie może być mowy o innej kolejności niż: ślub - ciąża - macierzyństwo. Wszelkie odchylenia od tej „normy” są przejawem mody, czyli degrengolady. Rodzenie dzieci bez ślubu, życie w konkubinacie czy na kocią łapę nie wchodzi w grę.

Jedno dziecko to za mało (każdy jedynak to egoista). Dwójka to minimum. Im większa rodzina, tym lepiej. Kiedyś kobiety rodziły po 8-9 dzieci i to było w porządku; starsze wychowywały młodsze, a rodzina trzymała się razem. Oczywiście wszyscy powinni mieszkać na kupie, noworodki, małe dzieci, młodzież, rodzice, dziadkowie.

O trudach porodu kobieta zapomina zaraz po urodzeniu dziecka.

W zasadzie jedynym i głównym celem życia kobiety jest rozmnażanie się, wychowywanie dzieci i prowadzenie domu.

Kobiety poszły do pracy tylko dlatego, że zostały do tego zmuszone. Nie pracowałyby, gdyby ich mężowie zarabiali wystarczająco dużo. Chęć robienia tzw. kariery przez kobiety w ogóle nie mieści się w głowie.

Różnica wieku między dziećmi nie powinna być za duża. W drugą ciążę najlepiej zajść mniej więcej w ciągu roku po urodzeniu pierwszego dziecka. Optymalna różnica między rodzeńtwem to dwa lata.

Pieluchy to „babska” robota.

Pies ogryzł kobiety, które nie karmią piersią. „Pies ogryzł” to eufemizm.

Cytować mogłabym dalej, ale oszczędzę tego sobie i wam. To doprawdy zabawne, do jakiego stopnia można się wymądrzać, najchętniej w towarzystwie, np. podczas rodzinnego przyjęcia, w kwestiach, które dotyczą kobiet. Autor powyższych wypowiedzi nie rozumie, że kobieta może nie chcieć mieć dzieci. Potępia jedynaków. Uważa, że czasy się nie zmieniły. Wszystko jest po staremu.

Czy my, kobiety pouczamy mężczyzn, jak mają siusiać, jaki zawód wykonywać, jakie piwo pić w wolnym czasie? Tymczasem panowie nierzadko uważają się za alfę i omegę w sprawach, o których mają zerowe pojęcie.

Prawda jest taka, że TYLKO kobieta wie, czym jest poród, karmienie piersią, bycie matką. Nawet gdyby ojciec dziecka stawał na rzęsach, są sprawy, których nie przeskoczy: nie zajdzie w ciążę, nie urodzi dziecka, nie wykarmi go. Często już sama obecność matki wpływa na dziecko silniej niż obecność ojca. To brutalne, ale prawdziwe. Mówi się, że w pierwszym roku życia matka jest dla dziecka całym światem, że nikogo ono nie potrzebuje tak bardzo jak jej. Może nam to nie pasować, ale trudno się z tym nie zgodzić. Ta więź, która początek miała już w życiu płodowym, jest nie do podważenia.

Przyznaję, mój przypadek jest zgoła inny, bo mam męża, który nie tyle POMAGA mi w wychowaniu syna, a go WYCHOWUJE. To istotna różnica. Kobiety często bowiem zapominają, że dziecko ma i mamę, i tatę, a ojciec nie jest od pomagania, tylko od wychowywania własnego dziecka. Gdy jednak patrzę na kobiety w moim otoczeniu, ogarnia mnie smutek. Te kobiety tyrają w domu i w pracy. Kombinują, jak godnie przeżyć od pierwszego do pierwszego, mają zaplanowaną każdą godzinę dnia, a jeszcze w nocy wstają do dziecka, które budzi się po kilka/kilkanaście razy, bo akurat ząbkuje/miało zły sen/źle się czuje/chciało się przytulić/jest głodne/ma mokrą pieluszkę/jest mu za zimno/za ciepło itd. Ale to panowie najczęściej rzucają hasło: „Zróbmy sobie drugie dziecko!”. Epickie.

Moja znajoma, mama rocznego chłopczyka, której mąż nie wstał w nocy do dziecka ANI RAZU (nie karmiła piersią), usłyszała od niego, że „zanim on się obudzi, to ona już dawno będzie przy małym i szybko zrobi, co trzeba”. Znajoma spodziewa się drugiego dziecka i zdecydowała, że musi bardziej zaangażować męża w wychowywanie. Czuje jednak trudny do wytłumaczenia lęk i niepokój. Zastanawia mnie, czy wytłumaczeniem po części nie byłoby zachowanie jej partnera.

Inna znajoma, która wzięła na siebie wszystkie obowiązki, jeśli chodzi o prowadzenie domu i wychowywanie dziecka, jakiś czas temu na serio myślała o powiększeniu rodziny. Jej partner nie widział przeciwwskazań. Ba, nawet ją do tego zachęcał. W końcu to ona poszła po rozum do głowy i stwierdziła: „Bo dla niego nic się nie zmieni, a ja będę miała przerąbane”.

Konkluzja jest jedna: tylko ty wiesz, jak zniosłaś ciążę. Tylko ty wiesz, jaki był dla ciebie pierwszy poród. Tylko ty wiesz, jak czułaś się w połogu. Tylko ty wiesz, co czułaś podczas karmienia piersią. Tylko ty wiesz, co czułaś podczas karmienia butelką (o wyrzutach sumienia kobiet podających swoim dzieciom mleko modyfikowane i życiu w poczuciu winy, że nie potrafi się wykarmić własnego dziecka, napiszę innym razem). Tylko ty wiesz, jak wygląda macierzyństwo i czy jedno dziecko wystarczy ci do szczęścia.

Nawet z pozoru tak błahe kwestie związane z karmieniem piersią jak konieczność pilnowania diety, bycie uwiązaną, ból piersi, stres związany z nawałami i kryzysami laktacyjnymi czy chociażby konieczność powstrzymania się od picia alkoholu na dłuuugi czas - tylko kobieta przez to przechodzi. W związku z powyższym, nawet jeśli partner obiecuje, że będzie ci pomagał (pamiętaj: ma wychowywać, nie pomagać), dobrze się zastanów, czy chcesz mieć kolejne dziecko.

Ewa

piątek, 19 sierpnia 2016

Dwa sposoby na dziadków

Oto rzecz, którą każda młoda mama musi wiedzieć: nawet jeśli wydaje ci się, że jesteś dobrą matką i nieźle sobie radzisz z macierzyństwem, konfrontacja ze starszym pokoleniem z pewnością utwierdzi cię w przekonaniu, że wcale tak dobrze ci nie idzie.

Istnieje pewna zależność – młodzi myślą, że starzy nie idą z duchem czasu i kierują się zasadami rodem ze średniowiecza, natomiast starzy uważają, że to, co robią młodzi, to współczesne wymysły, z góry skazane na porażkę. I jedni, i drudzy mają rację. Nie wiem, jaka będę na stare lata, dziś wiem natomiast, jak wypada konfrontacja młodego pokolenia (ja) z pokoleniem moich rodziców.

Mój tata zastanawiał się ostatnio – i robił to na głos – kogo kocha się bardziej: własne dzieci czy wnuki. Doszedł do wniosku, że o ile obie miłości są różne, to uczucie do wnuków jest bezwarunkowe i czyste. Nie ukrywajmy, własne dziecko czasem cię wkurza. Czasem nawet bardzo. Z wnukami, uznał mój tata, jest inaczej. Spędza się z nimi parę godzin dziennie; nie ma awantur, nieprzespanych nocy, nerwów. Wnuki są do kochania i rozpieszczania. To uczucie nieporównywalne z niczym innym.

Nic więc dziwnego, że gdy w rodzinie pojawia się nowy człowiek, dziadkowie mają tysiąc rad na każdą okazję. Nie dotyczy to tylko mojego domu – u mnie i tak nie jest źle, nie mogę narzekać. Z autopsji, rozmów z innymi mamami i obserwacji można jednak wysnuć ciekawe wnioski. Jakie rady od dziadków najczęściej słyszymy?

- Załóż mu/jej czapeczkę – z tą czapką to jest, przyznaję, obłęd. Natrafiłam kiedyś na artykuł, w którym pisano, po czym Brytyjczycy rozpoznają polskie rodziny na Wyspach – bo nasze maluchy o każdej porze roku noszą czapeczkę. Rozumiem sens w otulania główki noworodka. Ale po co czapka starszemu dziecku, gdy pogoda piękna, nie ma wiatru, a jego główka pozostaje w cieniu? Niejednokrotnie przekonałam się jednak, że starsze pokolenie ma na punkcie czapki obsesję. Dziękuję, postoję. Po czterech miesiącach wiem, kiedy mojemu dziecku czapeczka naprawdę jest potrzebna, a kiedy spokojnie można z niej zrezygnować.

- Czy nie jest mu/jej za zimno? – trzymam się zasady, że nie należy dzieci przegrzewać. Piecuszenie jeszcze nikomu nie wyszło na dobre. W ubieraniu naszego synka staramy się być rozsądni, ale odkąd Filip przestał być noworodkiem, wychodzimy z założenia, że skoro nam jest w długich spodniach czy skarpetkach za gorąco, to Filipkowi też będzie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że starsze pokolenie najchętniej widziałoby maluchy w grubym becie, sweterku, czapce, skarpetach i rękawiczkach (ostatnio w środku lata usłyszałam od cioci, że mojemu czteromiesięcznemu dziecku trzeba założyć… wełniane buciki).

- Podaj mu/jej glukozę – kolejny obłęd, z którym konsekwentnie walczę. Nie, nie daję swojemu dziecku glukozy, bo to cukier, którego nie potrzebuje. Im dłużej nie zna tego smaku, tym lepiej. Moje dziecko karmione piersią pięknie przybiera na wadze. Ale starsze pokolenie jakby zdawało się tego nie rozumieć. W kółko słyszę rady o przepajaniu, najczęściej właśnie glukozą albo… słodzoną herbatką. Gdy moje argumenty trafiają jak grochem o ścianę, powołuję się na lekarzy, którzy od podawania glukozy odeszli, choć i tutaj zdarza mi się usłyszeć, że „współcześni lekarze się nie znają”.

- Wyjmij mu/jej te paluszki z buzi – że kilkumiesięczne maluszki uwielbiają wkładać własne palce do buzi, wie każdy rodzic. Sprawa sporna jest zwłaszcza z ssaniem kciuka. Nie uważam jednak, by rodzicielstwo oparte na zakazach, strofowaniu i upomnieniach było najlepszym modelem wychowawczym. Tymczasem odkąd mój syn zaczął interesować się swoimi dłońmi, nieustannie widzę jego dziadków pochylających się nad wózkiem i wyciągających mu paluszki z buzi. A przecież właśnie w ten sposób dziecko poznaje swoje ciało! Jasne, gdy Filip wpycha sobie całą rękę do ust, reaguję. Ale nie dajmy się zwariować.

Dziadkowie lubią także zmuszać malucha do siadania; widziałam już próby podpierania trzymiesięcznego biedaka poduszeczką. Na porządku dziennym jest również sugerowanie, że dziecko chce jeść za każdym razem, gdy zapłacze („A nie jest głodny? Kiedy ostatnio jadł?”). Szczególnie w tym drugim przypadku intencje są dobre, ale sprawiają, że czujesz się jak wyrodna matka, która „zapomniała” nakarmić własne dziecko. Dziadkowie uwielbiają rady typu: „Zostaw go, niech się wypłacze, nic mu nie będzie, musi trenować płucka”. I chyba najchętniej widzieliby małe dziecko 24h na dobę w małym pokoiku – podróże z takim maluchem, a zwłaszcza zagraniczne, nie mieszczą im się w głowie!

Co więc począć, drodzy młodzi rodzice? Myślę, że w tej sytuacji są tylko dwie metody warte uwagi: uśmiechać się i… robić swoje. Przykład: gdy babcia pyta, czy przypadkiem dziecko nie jest za cienko ubrane, odpowiadacie: „Nie, sprawdzałam/em, karczek ma ciepły”. Obowiązkowo z uśmiechem. Ważne, by dziadkowie czuli, że nie lekceważymy ich rad i nie pozjadaliśmy wszystkich rozumów. Ten mały trik powinien zamknąć niewygodny temat, a wam zapewnić święty spokój.

Jest jednak sytuacja, gdy trzeba stanowczo interweniować – gdy dziadkowie łamią nasze zasady dotyczące wychowania. Ostatnio znajoma opowiadała mi o swojej teściowej, która nie uznaje jedzenia ze słoiczków i za ich podawanie przy każdej okazji krytykuje moją koleżankę, wspomniana teściowa nie ma natomiast najmniejszego problemu z podaniem kilkumiesięcznemu dziecku słodkich ciastek, do przygotowania których posłużyła cała tablica Mendelejewa.

Znam również przypadki, gdy rodzice nie chcą podawać maluchom słodyczy, co dziadkowie także uznają za wymysł i absurd, próbując za plecami młodych wciskać maluszkom czekoladki i częstując je ciastkami z kremem. O tym, co przeżywają rodzice-wegetarianie, którzy nie chcą karmić swoich dzieci mięsem, nie wspomnę… A już przekonanie, że grube dziecko równa się zdrowe dziecko woła o pomstę do nieba! Nie daj Boże, żeby wasza pociecha była chudzinką i niejadkiem. Możecie być pewni, że dziadkowie zadbają o odpowiednią kaloryczność posiłków waszego dziecka.

Co wtedy? Obawiam się, że w takich przypadkach sam uśmiech może nie wystarczyć. Nie zmienia się jednak to, że trzeba robić swoje. I ewentualnie uśmiechnąć się na koniec stanowczej prośby, by nie naginać raz ustalonych zasad.

Najgorszy, najbardziej wkurzający, absurdalny tekst dziadków to: „Kiedyś tego nie było i dzieci były zdrowe”, ewentualnie w wersji: „Kiedyś tego nie było, a wychowały się całe pokolenia”. Czy były zdrowe, nie nam oceniać – zwróćmy jednak uwagę, że długość życia sukcesywnie się wydłuża, wiele chorób utonęło w oceanie zamierzchłej przeszłości, a liczba komplikacji podczas ciąży oraz przy porodzie diametralnie zmalała. Jak reagować w takiej sytuacji? Znaną nam metodą: uśmiechając się. Tyle wystarczy. Bo co tu powiedzieć?

Ideałem byłoby stworzyć z dziadkami wspólny front w wychowaniu dzieci. Ostatecznie dziadkowie chcą dla naszych szkrabów tego samego co my – ich szczęścia. Życzę zatem sukcesów i wytrwałości.

Ewa